“Na szczęście nikt z nas nie zamyka się w jednym stylu muzycznym” – Yellow Horse [WYWIAD]

26 kwietnia ukazał się drugi album  zespołu Yellow Horse. To nawiązanie do okresu w muzyce lat 60-tych i 70-tych oraz pasji do vintage’owych dźwięków i brudnych przesterowanych brzmień. Poniżej można znaleźć nasz wywiad z zespołem, w którym można znaleźć wiele ciekawostek odnośnie ich nowej muzyki, ale też długiej drogi, która doprowadziła ich do obecnego miejsca.

fot. materiały prasowe

Od Waszej debiutanckiej płyty “Lost Trail” minęło kilka lat. Czy była spowodowana dosyć długa przerwa wydawnicza? I dlaczego akurat teraz ukazał się Wasz nowy album “Till I Die”?

Paweł Soja: Zgadza się, minęło parę lat, ale od początku naszej przygody z muzyką w nosie mieliśmy pośpiech, bo stawiamy na jakość prac. Chcemy dać naszym słuchaczom, nowym jak i obecnym, to czego zdecydowanie nie ma w mainstreamowych rozgłośniach. Po drugie gorzka proza życia czyli praca, dom, koncerty na weekendach i doby brakuje. Dłubiemy sobie na tyle, ile możemy w naszym studio Dirty Sound Records, znajdującego się w malowniczej miejscowości Żarnowa, który to wspomniany przybytek prowadzi nasz “gitar men” Dominik Cynar. Do tego doszła pandemia Covid na całym globie… ale myślę, że na ten temat już było wiele powiedziane i odpuszczę to zagadnienie. Zależało nam, aby w spokoju dopracować materiał i uważamy, że efekt, który udało nam się uzyskać zdecydowanie był wart poświęconego czasu i możemy być w pełni zadowoleni z każdego numeru na płycie „Till I Die”.

 Wciąż jesteście wierni vintage’owym brzmieniom i stylistyce kojarzącej się z latami 60/70. Na ile jest to założenie związane z tworzeniem nowych piosenek, a na ile staje się to naturalne, bo taką muzykę macie we krwi?

Paweł Soja: Tak zdecydowanie. Pierwsza nasza propozycja, czyli płyta „Lost Trail” była naszą delikatniejszą odsłoną lat 60/70. Tam w grę wchodziły inspiracje takimi postaciami jak Creadence Clearwater Revival, Fred Eaglesmith, Johnny Cash. Natomiast druga sztuka jest mocniejsza i właśnie w kierunku prądowego brumu, vintegowych fuzów typu Cream, Blue Cheer, Peter Frampton, Grand Funk Railroad – więc płyta „Till I Die” jest inspirowana taką towarzyską śmietanką.

Nie uciekamy od  dekad, z których czerpiemy mnóstwo pomysłów. Szukamy w nich czegoś więcej, chcemy by było ciekawiej, barwniej. Nie dążymy do tego tylko cudownym brzmieniem, ale przede wszystkim utworami, które pokazują poszczególne klatki filmu i tworzą płytę całego zespołu, który dzieli się swoimi przemyśleniami, osobistymi historiami zawartymi w numerach. Nie jest to żadne założenie z tworzeniem piosenek. Jesteśmy wszyscy zafascynowani od kiedy gramy taką muzą, to nas nakręca i daje kopa do działania. Chyba nie potrafilibyśmy czegoś innego grać na ten moment.

Na ile, to czego słuchacie na co dzień ma przełożenie na to, co tworzycie? Czy czujecie, że bez pewnych inspiracji Wasza muzyka nie prezentowałaby się w ten właśnie sposób?

Paweł Soja: Oczywiście to, czego słuchamy na co dzień ma bardzo duży wpływ na naszą twórczość jak i życie. Tak było zawsze. Grając razem przez tak wiele lat, to już się przesiąka pewnym stylem muzycznym i upodobaniem do konkretnego brzmienia, właśnie przez to, jakich zespołów się słuchało czy też słucha nadal. Tak sobie myślę, że płyta „Till I Die” nie powstałaby gdyby nie pewne kapele i tu uwaga nie z epoki, ale też z lat 2010 w górę. Na początku wywiadu wspomniałem o takich faktycznie fundamentalnych zespołach, z których inspiracje czerpiemy garściami. Na szczęście nikt z nas nie zamyka się w jednym stylu muzycznym i rozwiązania znajdujemy w licznych odnogach bluesa, folku, latino itp. Opierając się na jednym gatunku można przeoczyć wiele piękna znajdującego się w twórczości innych zespołów, które nie mają kompletnie nic wspólnego z prezentowaną przez nas ”Americaną”.

Gdybyście mieli wymienić jedną płytę, która Was zachwyciła w ostatnim czasie, to co to byłby za album?

Paweł Soja: RIVAL SONS ‘’Great Western Valkyrie” – bez wątpienia zrobiła na nas miażdżące wrażenie. Płyta niesamowicie barwna, a brzmienie 100% nasze klimaty i te numery pod względem aranżacyjnym… no klasa i to bez dwóch zdań. Może nie zbyt zgrabnie, ale uderzę tutaj do numeru ze wspomnianej wyżej płyty, który pomoże mi rozwinąć wątek. „Open my Eyes”  uświadomił nas, żeby popatrzeć na instrumentarium i wokale troszkę inaczej niż do tej pory. Numer nie musi się składać tylko ze zwrotki prowadzonej przez wokal i być super melodyjny na refrenie. Zamiast tego można posłuchać rzewnie płaczącej gitary w tle, czy perkusji imitującej fale uderzane o łódź jak w utworze “Destination On Course” (to oczywiście moje osobiste skojarzenia). ale wiadomo o co chodzi. Utwór powinien się rozwijać wabić słuchacza tym, że jak jeszcze raz go przesłucha, to usłyszy jakąś ciekawostkę może inną nutkę w drugiej zwrotce.

 

fot. materiały prasowe

Co według Was jest największą wartością albumu “Till I Die”? Czy jest coś, za co szczególnie lubicie nowe utwory?

Mateusz Krupiński: Osobiście lubię nasz album za to, jak wiele czasu poświęcaliśmy na dopieszczaniu nowych numerów w naszym studio. Nic nas nie ograniczało. Gdy potrzebowaliśmy spędzić tydzień czy dwa nad wyborem sound’u perkusji, to nie ograniczaliśmy się czasem. Ostatecznie na płycie zagrały trzy zestawy, centrale w rozmiarach 26, 24, 20, cztery werble i przeróżne konfiguracje blach. Mogliśmy swobodnie i bez pośpiechu analizować każdy fragment i dogrywać w dowolnym czasie swoje pomysły, w moim przypadku klawisze – jak i instrumenty perkusyjne – dzięki czemu sprawiało to niesamowitą frajdę i poczucie dobrze wykonanej pracy. Myślę, że atutem każdego z kawałków jest przede wszystkim ich różnorodność, ale przede wszystkim świadomość brzmienia jakie chcieliśmy uzyskać.

Miksem i masteringiem nowego materiału zajął się Marcin Bors, który lubuje się w vintage’owych brzmieniach. Jak to się stało, że na niego trafiliście i akurat z nim chcieliście współpracować?

Dominik Cynar: Po latach owocnej współpracy z Haldorem Grundbergiem, który miksował nasze płyty i single w obu projektach stwierdziliśmy, że chcemy wprowadzić trochę świeżości i innego spojrzenia na naszą twórczość. Zaczęliśmy się zastanawiać, z kim nawiązać współpracę i kierunki były dwa albo ktoś z zagranicy, albo Marcin Bors. Szukaliśmy kogoś, kto miksuje w domenie analogowej lub hybrydowej, żeby bardziej podkreślić charakter retro brzmienia i nawiązać do korzeni. Problem polegał na tym, że to najbardziej zapracowany realizator w Polsce od 25 lat i nie wiadomo było, czy znajdzie dla nas czas. Skontaktowaliśmy się z nim i po wymianie kilku zdań od razu wiedzieliśmy, że to odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu i nadajemy dokładnie na tych samych falach. Na początek zrobił nam singiel „Burn”, a potem zaczęliśmy wspólnie prace nad całym albumem. Działania szły na tyle przyjemnie, że oprócz miksu i masteringu zostawiał kilka gitarowych dźwięków w trzech utworach. Marcin oprócz tego, że jest mega dobry mikserem to jest świetnym człowiekiem. Zaprzyjaźniliśmy się, utrzymujemy cały czas kontakt i odwiedzamy się poza tematami płytowymi.

Jednym z singli promujących Wasz album jest utwór “Burn”, do którego powstał teledysk? Czym jest dla Was ta propozycja na tle innych piosenek z płyty?

Paweł Soja: „Burn” to pewnego rodzaju łącznik, most pomiędzy ciężkim tytułowym numerem „Till I Die’’, złowrogim „Death Horseman”, a czymś pięknym, bardzo intymnym i subtelnym, czyli balladą ,,Making Love’’. Rozdziela historię smutku, rozżalenia, modlenia się do kostuchy, żeby wszystko zabrała w diabły. Chcemy podkreślić również, że płyta zdecydowanie różni się od poprzedniej, ponieważ ala tango jak „Burn” odbiega od stylistyki country, którą graliśmy w „Lost Trail”.  Utwór jest mroczny i nie opowiada do końca o miłości. Jest przestrogą, że nie wszystko złoto, co się świeci. To co jest tylko powierzchowne i na pokaz szybko się utlenia i rdzewieje, pokazując sedno oraz prawdziwe oblicze. W okresie, kiedy pisałem do niego tekst chciałem rzeczywiście spłonąć i tak igrałem z ogniem. Przekonałem się (jak i wielu innych), że w pewnych przypadkach lepiej pochodni nie używać, bo można na zawsze zatracić się w jej płomieniu.

Bardzo serdecznie zapraszamy też do obejrzenia teledysku. Sceny nagrywane były w  Klasztorze w Lubiążu, w jednym z największych zabytków tej klasy w Europie, będącym jednocześnie największym opactwem cysterskim na świecie.

 

Ważną częścią całości są teksty, które zostały napisane wyłącznie w języku angielskim. Dlaczego tylko po angielsku? I na ile teksty wpłynęły na formę muzyczną poszczególnych kompozycji?

Paweł Soja: Teksty są pisane od początku do końca po angielsku, ponieważ tak sobie postanowiliśmy i tego się trzymamy. I nie chodzi tu o trudność śpiewania polskich słów, absolutnie nie. W drugim projekcie Steel Velvet śpiewamy po polsku. W kwestii Yellow Horse nasza polityka jest jednoznaczna. Język polski nam nie brzmi w tej muzyce. Można się z tym zgadzać lub nie. W naszym przypadku to o czym jest tekst jest zależne od klimatu numeru. Chociaż tutaj czasami bywam przewrotny, bo lubię pisać wesołe teksty do molowej muzyki i na odwrót. Bywało, że tworzyliśmy numer do tekstu, ale to bardzo rzadko się zdarza. Przez lata zabawy z muzykowaniem mamy już wyrobiony swój własny styl pracy. Natomiast pisanie w moim przypadku odbywa się w przeróżnych sytuacjach – czasami jest to ten błysk w głowie i przelanie myśli na chusteczkę, a czasami są to długie rozmyślenia na temat, który chciałbym poruszyć w numerze. Mogę podzielić się jednym z moich sposobów pisania. Jest nim podporządkowanie całego tekstu do jednego słowa, które wpadnie mi w ucho. Nigdy nie wiadomo, gdzie mnie to zaprowadzi. Bywa i tak, że taki tekst trafia do szuflady, ale to dobrze, nie zmarnuje się. U nas nigdy nic nie ginie tylko czeka cierpliwie na swoją kolej…

Koncerty wydają się najważniejszą częścią Waszej działalności. Jak wygląda koncertowa odsłona albumu “Till I Die”?

Dominik Cynar: Od początku naszej działalności koncerty były dla nas najważniejsze. W zasadzie po tym jak zagraliśmy pierwszą sztukę, to propozycje same się wysypywały z rękawa i graliśmy co tydzień po 2, 3, 4 gigi. W sumie nasz rekord to 11 koncertów pod rząd… uff ciężko było. I tak w zasadzie cisnęliśmy od 2016 roku głównie w Polsce, ale też w innych krajach – Ukrainie, Niemczech, Francji, Norwegii. Wszystko fajnie się nakręcało i w planach mieliśmy trasy w Wielkiej Brytanii, Chorwacji, Serbii – i co najciekawsze – 20 dniowy maraton koncertów dzień po dniu w Rosji, zaczynając od Biełgorodu, kończąc na Petersburgu. Później przyszła pandemia i sporo wyhamowaliśmy z graniem. Aktualnie co tydzień można gdzieś nas spotkać, ale nie robimy dużych tras koncertowych ze względu na ograniczenia czasowe. Materiał z „Till I Die” mamy przygotowany w dwóch odsłonach.  W składzie 6 osobowym na większe koncerty plenerowe, festiwale itd. oraz wersja akustyczna w kwartecie na kameralne koncerty w klubach. Zapraszam do śledzenia naszej strony www.yellowhorse.pl tam są wszystkie informacje, gdzie można nas zobaczyć i posłuchać.

Czy można powiedzieć, że tworzycie muzykę, której brakuje Wam w przestrzeni radiowej? Na ile muzyka rockowa ma w Polsce możliwość dotarcia do potencjalnej publiczności?

Dominik Cynar: Myślę, że jak najbardziej. Zdecydowanie brakuje w rozgłośniach radiowych muzyki rockowej, folkowej, country itd. Odpalając największe mainstremowe stacje radiowe w Polsce w ciągu dnia, nie ma opcji posłuchać zespołów ze światowej czołówki, na których się wzorujemy. Wszystko tam musi przejść przez odpowiednie algorytmy, bujać w odpowiedni bit, mieć ograniczony czas, i ohydne plastikowe pseudo popowe brzmienie. Nawet rzadko się zdarza, żeby dobry pop grali. Przez takie podejście nie ma różnorodności w tych rozgłośniach i ludzie nie mają możliwości posłuchania czegoś innego. Mam wrażenie, że takie katowanie codziennie jednym i tym samym działa otępiająco muzycznie na społeczeństwo. Oczywiście mowa tutaj o odbiorcach, którzy słuchają radia z marszu w pracy, domu, samochodach i nie szukają wykonawców np. na portalach streamingowych. Fajnie jakby to było zdrowo wyważone, ale cóż…

Zupełnie odwrotna sytuacja jest z rozgłośniami Polskiego Radia oraz tymi mniej popularnymi. Pojawia się tam wiele tematycznych audycji z przeróżną muzą. Potrafią wspierać, promować młode i mniej znane zespoły. Ogólnie każdy tam znajdzie coś dla siebie i tak to powinno wyglądać wszędzie.

 Co byłoby Waszym osobistym sukcesem związanym z albumem “Till I Die”? Czy macie jakieś oczekiwania związane z tym materiałem?

Dominik Cynar: Szczerze nie mamy szczególnych oczekiwań. Tworzymy muzykę i gramy, bo kochamy to robić i daje nam to niesamowitego kopa do działania. Często bywa tak, że masz totalnie zwalony dzień, wszystko się nie układa, ale weźmiesz gitarę do ręki, wpadnie do głowy ciekawy pomysł, ktoś zadzwoni z propozycją dobrego koncertu i od razu wszystko odmienia się w drugą stronę. Chyba to jest dla nas największym sukcesem, że cały czas granie sprawia nam niesamowitą frajdę i potrafimy się tym cieszyć.  A jeśli ludzie będą czasem słuchać albumu i wracać do niego to będzie nam niezmiernie miło.

 

Yellow Horse – “Till I Die” [RECENZJA]

Leave a Reply