26 kwietnia ukazał się – pod naszym patronatem medialnym – drugi album zespołu Yellow Horse. To silne nawiązanie do okresu w muzyce lat 60-tych i 70-tych oraz pasji do vintage’owych dźwięków i brudnych przesterowanych brzmień. Zapraszamy do zapoznania się z naszą recenzją tego wydarzenia.
Recenzja płyty „Till I Die” – Yellow Horse (2024)
Kilka lat minęło zanim zespół Yellow Horse zdecydował się wydać drugi album. Może to i dobrze, bo przez ten czas ich muzyka nabrała większej szlachetności oraz rozmachu, choć grupa wciąż nawiązuje do lat 60/70., czyli tradycyjnych brzmień około rockowych. Właściwie należy powiedzieć, że to krwista twórczość nacechowana uwarunkowaniami, które wywodzącą się bezpośrednio z southern rocka. Niezmiennie znajdziemy więc w ich propozycjach esencję gitarowej energii, nieprzesadzone przestery, ale też bluesową zadumę.
Każdy element na tej płycie ma uzasadnione miejsce, a staranne uporządkowanie nie zabija dorodności twórczej, która nie trąci sztucznością, a więc nie została wymuszona na potrzeby tego projektu. W ogładzeniu całości pomógł im – słynący z zamiłowania do vintage’owych dźwięków – Marcin Bors (oprócz zajęcia się miksem i masteringem, dołożył też kilka gitarowych dźwięków).
Względem debiutu z 2018 roku („Lost Trail„), ten album wydaje się pełniejszy, a to przez bardziej rozbudowane brzmienie, wciąż mieszczące się w czytelnym zamyśle zespołu. Ma być rasowo, a jednocześnie całkowicie klimatycznie, jakbyśmy przenieśli się w czasie. I tak jest. To z rozmachem zmaterializowane przedsięwzięcie muzyczne, pozwalające całościowo czuć taką muzykę, której trudno szukać we współczesnym obiegu komercyjnym.
Co nie znaczy, że poszczególne utwory nie odnajdują się w dzisiejszych czasach. Przecież każdy element lśni świeżym blaskiem, a więc realizacja i produkcja muzyczna została dostosowana do współczesnych realiów, co pokazuje już pierwszy na płycie, iskrzący doskonałą energią kawałek tytułowy („Till I Die”). Tutaj przebojowość stapia się z efektownie ukazaną – silnie oddziałującą na wyobraźnię – rockową ekspresją.
Wszystko na tym albumie ma swoje miejsce, co znów pozwala mocniej uwidocznić melodykę poszczególnych propozycji. Dlatego niektóre z nich prezentują się faktycznie „śpiewnie”, pomimo że każdy numer został ozdobiony angielskim tekstem („Making Love”). Balladowy ton nie sprawia, że materiał osiada na artystycznych mieliznach, choć zdarzają się mniej okazałe kompozycje, gdzie ten charakterystyczny styl został jakby niepotrzebnie umniejszony („Endless Road”).
Dlatego lepiej dzieje się, gdy do głosu dochodzą np. „led zeppelinowe” motywy („Fugazi” – to jest numer!). Trzeba też podkreślić, że doskonale prezentuje się akustyka związana z żywymi instrumentami, które przywołują klimat folku, a nawet country („Devil For You”). Wykorzystanie szerszego instrumentarium sprawia, że niemal każdy numer ma nieco inny koloryt, a przez to całość staje się znacznie ciekawsza (obok gitar dostrzeżemy, m.in. mandolinę, banjo, drumlę, a nawet flet). Na tym tle zupełnie nienapastliwie, choć często całkiem brawurowo wypada wokal Pawła Soji. Chciałoby się powiedzieć, że to nie z tej epoki, pełen werwy głos.
Na albumie „Till I Die” odnajdziemy to wszystko, co już gdzieś słyszeliśmy, ale spokojnie – Yellow Horse nie karmi nas banalną konwencjonalnością. Czuć w tym aktualność ukrytą za nutą lekkiej ekstrawagancji. Intensywność muzyczna i fason w nowych kompozycjach zespołu znalazły więc właściwe miejsce. Dlatego to nie jakiś odgrzewany kotlet, ani silenie się z materią, a faktyczne oddanie folk-rockowej atmosfery, która budzi najlepsze skojarzenia. To po prostu wysokogatunkowa muzyka wolności.
Łukasz Dębowski