Weroena – “Weroena” [RECENZJA]

Nasz ocena

Weroena to oświęcimska grupa, która w tym roku wydała swój pierwszy album. Od Rykardy Parasol do Tracy Chapman – tak w skrócie można określić ich szerokie inspiracje muzyczne. Poniżej prezentujemy naszą recenzję płyty zatytułowanej po prostu “Weroena”.

fot. okładka płyty

Recenzja płyty “Weroena” – Weroena (2022)

Słuchając pierwszej płyty bandu Weroena trudno uwierzyć, że mamy do czynienia z fonograficznym debiutem. Twórczość zespołu jest dojrzała i odznacza się wysoką świadomością określania charakterystycznego brzmienia, gdzie indie-rockowe naleciałości przeplatają się z folkowo-alternatywną lekkością, akustycznym brzmieniem instrumentów i specyficznym sposobem wyrażania emocji. A to wszystko dzieje się w nieco melancholijnej odsłonie, podkreślonej melodyjnym głosem wokalistki – Weroniki Boińskiej.

Początek wziął się właśnie od niej i jej ojca (Marcin Boiński) – to oni ukształtowali pierwotny zamysł związany z twórczością bandu. A w jego skład weszli kolejni zawodowi muzycy, dzięki którym ta muzyka tętni żywymi dźwiękami, odurzającymi swobodną kompozycyjną i swego rodzaju wyrafinowaniem. Warto więc zwrócić uwagę na akustyczny charakter piosenek, pozwalający wyodrębnić poszczególne instrumenty, co sprawia, że całość nie stapia się w jedną beznamiętną masę.

Właśnie takie współdziałanie na wielu płaszczyznach, gdzie ostatecznie każdy dźwięk ma swoje określone miejsce, przemawia za jakością poszczególnych utworów. Nie mamy jednak do czynienia z zaprogramowanym zestawem 11 kompozycji, a pulsującą – niekiedy całkiem żywiołowo – materią muzyczną, gdzie obok naleciałości gitarowych, odzywają się klasyczne klawisze (“Supernova“). Nie brakuje w tym odrobiny improwizacji (“Lament of a Worm“), ani namiastki artystycznego szaleństwa (“Paperbird“). Warto dostrzec także szlachetne, ambientowe intro w “Cementery Head“, które otwiera album.

Można doszukiwać się w tych utworach czytelnych inspiracji, choć całość została ukształtowana w bardziej znaczący sposób. I faktycznie dobrze jest, gdy zespół próbuje kombinować, czy też przełamywać zbyt oczywistą formę muzyczną, bo wtedy ucieka od zbytecznej stateczności, która niestety też się wkrada (“Hey Ho (Don’t Listen)“).

Wpływy bywają więc bezsporne (skojarzenia z Rykardą Parasol lub Beth Orton nasuwają się same), ale nie ma w tym podrabiania, pójścia na łatwiznę. Raczej dostaliśmy możliwość rozsmakowywania się znaną formą muzyczną, ale w nieco innej, jakby rozbudowanej odsłonie. Natomiast wyłapujący wszelkie niuanse romantyczno-melancholijny głos Weroniki rodzi niekiedy skojarzenia z nieodżałowaną Dolores O’Riordan z The Cranberries. Budzi podziw niemała świadomość, wręcz intuicyjne, ale też osobliwe działanie nakierowane na właściwą interpretację tekstów i trafny odbiór cierpkiego przekazu, ukrytego w jedynie angielskich tekstach.

Ten album zatytułowany po prostu “Weroena” daje ogromne możliwości dalszych działań artystycznych zespołu. Pokazuje, że ich ukierunkowania muzyczne nie są do końca skonkretyzowane, pomimo jasnych inspiracji i trochę niedzisiejszego, może nawet vintage’owego klimatu indie-folkowego. Warto docenić wysoki kunszt kompozycyjny, a także zawodową wprawność w odnajdowaniu się w gatunkach, które nieustannie istnieją ponad różnymi modami. Dlatego debiutancka płyta Weroeny nie ma terminu przydatności. Jej odbiór nasączony jest wyrazistym kolorytem, nawet jeśli dostrzeżemy fragmenty mniej pochłaniające naszą uwagę. Zespołowi udało się stworzyć przyzwoitą jakość, która jeszcze lepiej może prezentować się na koncertach. Ahh! I ta piękna (autorska) grafika na okładce.

Łukasz Dębowski

 

 

Indie rock, folk, alternatywa. Weroena prezentuje pierwszy album “Weroena”

Leave a Reply