“#onesecond” taki tytuł nosi najnowszy album Damiana Lubera, który ukazał się w ubiegłym roku. Na płycie pojawili się gościnnie Iwona Loranc i Janusz Tytman. Poznajcie naszą recenzję tego krążka.
fot. okładka płyty
Recenzja płyty “#onesecond” – Damian Luber (2021)
„#onesecond” to nie pierwszy album wokalisty i kompozytora Damiana Lubera, choć na tle poprzednich jego dokonań, zasługujący na całościowe docenienie. To bardzo spójny materiał, na którym znajdziemy czytelne odniesienia do bluesa oraz nośnego w takiej odsłonie rock’n’rolla. Artyście udało się wyzwolić energię, która niewątpliwe unosi ten materiał na fali inspiracji, wychylających się daleko poza polski rynek muzyczny.
Pewne skojarzenia mogą jednak podążać w stronę kultowego już zespołu Zdobywcy Pewnych Oskarów, który swego czasu umiejętnie czerpał z podobnych korelacji. Słowo „umiejętne” jest kluczowe także w przypadku twórczości Damiana. Jego kompozycje wyraźnie łączą się z pewnym trendem w amerykańskiej muzyce blues-rockowej, która charakteryzowała się żywym brzmieniem opartym na znamiennym uproszczeniu, a może nawet celowym przerysowaniu stylistyki gitarowej. Jednak dzięki temu można mówić o nurcie, który doskonale bronił się rytmiką, a także melodią prowadzącą w stronę przebojowości.
I nie da się ukryć, że propozycje Lubera na tle bardzo dobrego zgrania instrumentów mają potencjał szlagierowy. Może niekoniecznie w tej strefie geograficznej, jednak konotacje artysty wykraczają poza czyjeś oczekiwania na gruncie polskiej muzyki rozrywkowej. Damian tworzy własny świat, w którym zaszczepia fascynacje niekoniecznie mieszczące się w popularnych trendach, choć wspomnianą melodyką i zawodowstwem mógłby obdzielić niejednego bardziej topowego wykonawcę.
Trzeba docenić łatwość wyzwalania dobrej energii i swobodę, z jaką muzyk porusza się w obranej stylistyce („Can’t wait still summer”), wyraźnie naznaczając swoje piosenki czymś nośnym i niebanalnym („Whatever”). A można przecież usłyszeć nawet „kravitz’owe” zacięcie („I need to hit the road”). Ciekawie wypada też duet wokalny z Iwoną Loranc („Never again”).
Dobrym zabiegiem było zaszczepienie dodatkowych żywych instrumentów, które zdecydowanie ubarwiają wybrane kompozycje. Mistrzostwem jest mandolina Janusza Tytmana w „Wild trip” oraz pojawiające się znienacka, dodające charakteru, a nawet animuszu harmonijki Jacka Szuły („One second”). Poszukiwanie ciekawych rozwiązań brzmieniowych jest doskonałym tropem na przyszłość – warto iść tą drogą. Czasem niewielkie zabiegi nadają większego kolorytu całości.
Jeśli chodzi o teksty, to wszystkie są w języku angielskim, co w tym przypadku nie budzi pretensjonalności. Poza jednym przypadkiem, gdzie polskie słowa delikatnie zaburzają odbiór całości i wydają się trywialnym dodatkiem („Na brzegu”).
W muzyce Damiana Lubera znajdziemy to wszystko, co już gdzieś słyszeliśmy w nieco innej rzeczywistości muzycznej. Jednak dźwięki przepuszczone przez jego wrażliwość i tembr całkiem niezłego wokalu, przyniosły przyzwoitą jakość końcową. Pomimo jasnych fascynacji, żadna piosenka nie staje się kalką czegoś, co już dobrze znamy. Słychać, że ta muzyka płynie we krwi artysty, który nie sili się by nagrać kawałki wpisujące się w jakąś dzisiejszą modę. No, może ten hasztag pokazuje jedynie, że na taką twórczość wciąż jest miejsce we współczesnym świecie. A to, że Damian przy okazji mierzy wysoko? To akurat żaden zarzut, tym bardziej, że dostaliśmy album bezpretensjonalny i po wieloma względami treściwy. „#onesecond” to przykład tego, że warto po prostu robić swoje.
Łukasz Dębowski
4 odpowiedzi na “Damian Luber – “#onesecond” [RECENZJA]”