Michał Węgrzyn tworzy muzykę od 2016 roku. W wyniku ówczesnej fascynacji nurtem dark ambient ukształtował się jego instrumentalny projekt – Versus M. Artysta nagrywa też pod własnym imieniem i nazwiskiem, czego dowodem jest industrialna EP „Hipnagogia”. Zapraszamy na nasz wywiad z Michałem.
fot. materiały prasowe
Jesteś twórcą projektów, w ramach których nagrałeś wiele muzyki. Czy można powiedzieć, że na dzień dzisiejszy najważniejszym z nich jest Versus M.? Jeśli tak, to dlaczego?
Tak, to bez wątpienia mój najważniejszy projekt. Ze wszystkich moich muzycznych przedsięwzięć Versus M. przetrwało najdłużej. Jednym z powodów jest to, że tutaj najłatwiej przychodzi mi dokańczanie albumów i utworów.
Poza tym, czuję się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, bo znacznie bliżej mi do sound designera niż do kompozytora.
Choć Versus M. to moja strefa komfortu, kilkukrotnie miałem ochotę zamknąć ten rozdział. Bardzo trudno było z tymi dźwiękami przebić się poza krąg najbliższych znajomych i czułem się sfrustrowany. Zresztą do wielu moich znajomych także to nie trafiało. Z tego powodu projekt wielokrotnie „odpływał” w dziwnych kierunkach. Raz próbowałem na siłę stworzyć coś bardziej komercyjnego, innym razem powstawały ekstremalne rzeczy, które nawet dla mnie samego były „nie do przełknięcia”, gdy posłuchałem ich „na chłodno”. Na szczęście żyjemy w takich czasach, gdzie można sobie po prostu usunąć utwory, z których nie jesteśmy zadowoleni. Tak też zrobiłem, lecz niektóre rzeczy się ostały (np. hip-hopowa MPW13 EP).
Za każdym albumem kryje się jakaś idea. Czy to historia przyciąga najpierw Twoją uwagę wokół której tworzysz muzykę? A może to muzyka inspiruje Cię do dopisania do niej jakiejś opowieści?
Zazwyczaj to muzyka powstaje jako pierwsza. Dopiero gdy słucham całego materiału w wersji roboczej, zastanawiam się, jaką historię można opowiedzieć za pośrednictwem tych dźwięków. Wyjątkiem była „Hipnagogia”, bo tam wszystko zaczęło się od tekstów, potem przygotowałem oprawę graficzną, a muzyką zająłem się na samym końcu.
fot. materiały promocyjne
Za instrumentalną EP „Sen wyparował…”, którą stworzyłeś jako Versus M. kryje się opowieść „o człowieku przytłoczonym konsumpcjonizmem i okrucieństwem”. Czy można powiedzieć, że tworzenie muzyki jest dla Ciebie jakąś formą terapii, wyrzucenia z siebie złych emocji, może nawet strachu i niepewności?
Jestem nadwrażliwy, małe sprawy szybko urastają w mojej głowie do rangi wielkiej katastrofy. Muzyka pozwala mi skanalizować lęki, niepewność, gniew, czy też niską samoocenę. Główną przyczyną tego, że w ogóle zająłem się muzyką były… lekcje wychowania fizycznego w szkole. Choćbym nie wiem jak się starał, ciągle coś mi nie wychodziło. Czułem się jak totalny frajer. Byłem bardzo zdeterminowany, by czymś nadrobić te braki fizyczne. Dzięki tej determinacji zacząłem uczyć się gry na gitarze. Po paru miesiącach już rwałem się do tworzenia własnych utworów, wtedy jeszcze bardzo ułomnych. To wszystko doprowadziło mnie do miejsca, w którym jestem dzisiaj.
Skąd pojawiła się w Twoim życiu fascynacja industrialem i EBM, co znalazło swoje odbicie w twórczości, którą sygnujesz własnym imieniem i nazwiskiem?
Zaczęło się od albumu Circle of Dust – „Disengage”. Później przeczytałem wywiad, gdzie autor projektu – Klayton – wypowiadał się na temat swoich industrialnych inspiracji. Dzięki temu poznałem Front 242 i Skinny Puppy. To zbiegło się w czasie z kontuzją nadgarstka i powolnym rozpadem zespołu Chanting Bones. Byłem totalnie zniechęcony do gitary, za to pochłonęła mnie bez reszty muzyka elektroniczna.
Industrial i EBM mają w sobie, jak by to nazwać… taki „pierwiastek siły”. Słuchając tego typu muzyki mam uczucie, że mógłbym przenosić góry, budzi się mój wewnętrzny Schwarzenegger. Z tego względu EBM i różnego rodzaju taneczne odsłony industrialu, to dla mnie świetna muzyka do ćwiczeń.
Efektem wspomnianej inspiracji jest album „Hipnagogia”, który ukazał się w ubiegłym roku. Co według Ciebie jest największą wartością tego projektu?
Dla mnie największą wartością „Hipnagogii” jest to, że w ogóle ten album dokończyłem i opublikowałem. Niewiele brakowało, żeby wszystko poszło do kosza. Największe zastrzeżenia miałem wobec mojego wokalu. Ostatecznie, jeden z moich przyjaciół przekonał mnie, by doprowadzić ten projekt do końca.
fot. okładka EP
Jak duży wpływ na to, co tworzysz ma muzyka, którą się otaczasz? Czego obecnie słuchasz i co sprawia, że muzyka innych artystów zaczyna na Ciebie realnie wpływać?
Wydaje mi się, że wpływ muzyki ulubionych artystów na własną twórczość jest nieunikniony. Oczywiście nie mówię tu o żadnym „kopiuj-wklej”, tylko o przepuszczaniu inspiracji przez „filtry” swojej wrażliwości i własnej „palety brzmieniowej”. Dopiero wtedy istnieje szansa, że powstanie coś oryginalnego. Nie wiem, jak mogę to lepiej określić, trudno opisać słowami ten proces.
By czyjaś muzyka mogła realnie na mnie wpłynąć, musi zawierać pewne ilości melancholii, mroku lub smutku. Typowo wesołe utwory zazwyczaj mnie męczą. Są jednak pewne wyjątki, np. „A Love Supreme” Coltrane’a. Będę musiał sobie w końcu tę płytę odświeżyć.
Ostatnimi czasy często słucham trzech utworów Killswitch Engage: „A Bid Farewell”, „Take This Oath” i „The End of Heartache”. Te kawałki mają niesamowitą moc i pozwalają mi nie zwariować do reszty w obecnej sytuacji. Mam przyjaciela, który musiał pozostać na Ukrainie, dlatego z niepokojem obserwuję przebieg konfliktu w tym kraju. To okropne, że komuś znowu zachciało się zabijać niewinnych ludzi. Wracając do muzyki – oprócz wspomnianego wcześniej Killswitch Engage słucham teraz m.in. The Gazette, Deftones, Korn oraz Sloth (mają na koncie tylko jeden oficjalnie wydany album – „Dead Generation”).
Ważną częścią „Hipnagogii” są teksty, które mocno określają ten album. Dlaczego więc zdecydowałeś się udostępnić dwie wersje „Hipnagogii” – z Twoim wokalem, ale też zupełnie instrumentalną?
Wydanie wersji instrumentalnej zaproponowali mi rodzice. Muzyka im się podobała, ale teksty już niekoniecznie, szczególnie ten w „Niciach kontroli”. Myślę, że była to dobra decyzja, bo znalazło się grono osób, którym przypadła do gustu tylko warstwa instrumentalna.
Czy dalej będziesz chciał rozwijać się na gruncie muzyki gitarowej i wokalnej, co być może będzie rozwinięciem „Hipnagogii”?
Bardzo chciałbym rozwijać się dalej w tym kierunku i szlifować tzw. songwriting. Na pewno w kolejnych produkcjach będę starał się odchodzić od budowania utworów na bazie pojedynczej partii basowej. Być może spróbuję coś zaśpiewać, ale to nic pewnego. Kusi mnie, żeby kolejny album utrzymać w takim eklektycznym, psychodelicznym klimacie, jaki ma „Juicy Planet Earth” Flapjack’a.
Czy oprócz tworzenia muzyki, czujesz się także sprawnym producentem?
W przypadku ambientu i eksperymentalnych motywów idzie mi to w miarę sprawnie, ale gdy mam do czynienia z bardziej „typowymi” utworami, wtedy wszystko się sypie. Największą trudność sprawia mi uzyskanie dobrych proporcji głośności między perkusją a resztą miksu. Mimo wszystko, chciałbym być samowystarczalny. Dlatego kolejną płytę z wokalem zamierzam wyprodukować samodzielnie, zamiast zlecać miks i mastering komuś innemu.
Czy swoje projekty byłbyś w stanie przenieść na koncerty? Chciałbyś skonfrontować swoją muzykę podczas występów na żywo?
Raczej nie. Większości utworów Versus M. nie da się odegrać na żywo, ponieważ powstały one w procesie silnej edycji wyjściowego materiału dźwiękowego (np. nagrań moich improwizacji na gitarze). Kiedyś miałem zapędy do tego, by wyjść na scenę z syntezatorami i improwizować, zamiast próbować odgrywać na żywo materiał z moich albumów, ale póki co – rozmyśliłem się. Z utworami z „Hipnagogii” byłoby łatwiej. Znajomy gitarzysta proponował mi nawet pomoc przy takim przedsięwzięciu. Może po wydaniu kolejnej płyty zmienię zdanie.
Czym jest „Kanumitoran” na Twojej drodze artystycznej? Czy to zapowiedź większego projektu?
Utwór „Kanumitoran” powstał pierwotnie na potrzeby Versus M., jako kolejna próba tworzenia muzyki przy użyciu samego hardware’u. Długo zalegał na karcie SD, zastanawiałem się, czy w ogóle go publikować. Ponieważ „Kanumitoran” jest dość intensywną kompozycją i ma industrialno-EBMowy charakter, opublikowałem go ostatecznie jako M.W. Kolejną płytę Versus M. chciałbym stworzyć w taki właśnie sposób, czyli bez używania żadnych wirtualnych instrumentów i efektów. Muszę się uzbroić w cierpliwość i tym razem przygotować wreszcie longplay zamiast kolejnej EP. Rdzeniem mają być pejzaże dźwiękowe tworzone przy użyciu syntezatora Korg Volca Drum. Jest to świetne urządzenie, bo dzięki funkcji randomizacji pozwala na tworzenie muzyki w pewnym stopniu generatywnej.
Czy jest możliwe, ze rozpoczniesz ponownie współpracę z jakimś zespołem? Czy współtworzenie z zespołem Chanting Bones to już zamknięta historia?
Typowy zespół raczej odpada. Natomiast niedawno zacząłem współpracować z wokalistą, tworzymy duet o nazwie Tuxx Evassion. Obydwaj interesujemy się industrialem, a także elektroniką z końcówki lat 90-tych i właśnie w takim kierunku chcielibyśmy poprowadzić swoją muzyczną działalność. Na ten moment jest to całkowicie rekreacyjny projekt. Trudno powiedzieć, czy kiedykolwiek Tuxx Evassion wyjdzie poza salkę prób, ale nie mamy żadnego ciśnienia. Chcemy się po prostu dobrze przy tym bawić.
Chanting Bones oficjalnie trwa w stanie zawieszenia działalności, ale nie zanosi się na powrót do wspólnego grania. Jedną z przyczyn są dzielące nas kilometry; na przykład Tadek Czomber (perkusja) aktualnie studiuje w Łodzi, czyli daleko od Słupska. Obawiam się, że czas działa na naszą niekorzyść, a przecież ostatni raz w komplecie widzieliśmy się przy okazji nagrań do „Consequences EP”, czyli w lipcu 2020.
Co dla Ciebie w dzisiejszych czasach jako twórcy muzyki jest najważniejsze? A co najtrudniejsze w dotarciu do potencjalnego słuchacza?
Gdyby wziąć pod uwagę tylko sferę sztuki, to moim zdaniem najważniejsze jest nauczenie się czerpania większej satysfakcji z samego procesu tworzenia. Ja dopiero zaczynam się tego uczyć. Myślę, że tutaj media społecznościowe dużo mieszają. Ich zaleta – szansa dotarcia do wielu odbiorców w krótkim czasie. Największe przekleństwo – lajki, reakcje i wyświetlenia. Nagle przestaje Cię obchodzić, że fajnie było po prostu sobie „dłubać” przy danym utworze czy albumie.
Problem stanowi też ilość muzyki, jaka powstaje. Codziennie jakieś premiery. Tylko gdyby chciało się sprawdzić wszystkie interesujące nas rzeczy, życia by nie starczyło. Sam wpadłem w pułapkę kupowania nadmiernej liczby płyt i przesłuchiwania większości z nich tylko pobieżnie, a chyba nie o to chodzi. Zapewne takich osób jest teraz sporo. Dlatego już nie dziwi mnie, że ktoś np. odsłucha tylko singiel, może nawet zostawi komentarz, ale po całą płytę już nie sięgnie, bo w kolejce czekają kolejne miliony utworów wrzuconych „na później” do zapisanych treści na Facebooku albo playlisty „Do obejrzenia” na YouTube.
Jedna odpowiedź do “„Wpływ muzyki ulubionych artystów na własną twórczość jest nieunikniony” – Michał Węgrzyn [WYWIAD]”