“Toward Not Caring”, czyli debiutancka płyta Wojtka Sarneckiego, to 14 utworów z pogranicza rocka, popu, alternatywy i elektroniki tworzących konceptualną całość. Z artystą porozmawialiśmy o inspiracjach, a także o długiej drodze, która doprowadziła go do wydania pierwszego albumu.
fot. materiały promocyjne
Twój debiutancki album „Toward Not Caring” jest długi jeśli chodzi o dzisiejsze realia nagrywania płyt. Czy wyniknęło to z Twojego celowego zamysłu czy raczej wydarzyło się to przypadkowo?
Materiału wokół tej płyty powstało bardzo dużo, bo też wiele czasu upłynęło od powstania pierwszych piosenek. Nigdy wcześniej nie zastanawiałem się też, ile te utwory będą trwały w wersjach studyjnych.
Ze wszystkimi kompozycjami jestem związany od początku, gdy jeszcze próbując coś stworzyć, podgrywałem je sobie w zaciszu mojego domu. Później pracowałem nad nimi w studiu, i kiedy pojawiały się kolejne pomysły na ubranie ich w jakąś formę, to następował ich dalszy rozwój. Zupełnie wtedy nie myślałem nad tym, czy one będą długie. To się po prostu działo. Proces twórczy wpłynął na ich ostateczny kształt. Poza tym nie chciałem w żaden sposób się ograniczać. Faktycznie pod koniec nagrywania zastanawiałem się – czy zmieścimy się w 80 minutach pojemności płyty. Przypadek sprawił, że wstrzeliliśmy się w ten czas. A skoro to się udało, nie chcieliśmy niczego ciąć, bo do każdego utworu jesteśmy – ja i współtwórca Patrick Multan – bardzo przywiązani.
Jednym z Twoich singli promujących debiutancki album był utwór „26”, którego strona B składała się z bonusu w postaci “And Counting”. I ta piosenka nie znalazła się na płycie. Z czego to wyniknęło?
Strona B singla „26” to była tak naprawdę druga część tej piosenki. Ona lirycznie wiąże się w jedną całość ze wspomnianym singlem. Zresztą “And Counting” opiera się nawet na tych samych akordach. Dlatego też nie braliśmy pod uwagę, że ten kawałek znajdzie na moim albumie. Poza tym, tak jak rozmawialiśmy, materiału przez lata nazbierałem tak dużo, że spokojnie mógłbym wydać już kilka płyt. Nawet mogę zdradzić, że pracujemy nad upublicznieniem takiej strony B do całej płyty „Toward Not Caring”. Jeszcze nie wiem w jakiej formie to mogłoby się ukazać, ale taki zamysł się pojawił. Może wypełnię czas oczekiwania na drugi mój album takimi właśnie bonusami? Jest na co czekać, bo te nowe kawałki będą zaskakujące.
Długo zbierałeś materiał na ten album, bo pierwsze poważne piosenki pojawiły się w 2014 roku. Z czego wynikło to, że tyle czasu potrzebowałeś do nagrania i wydania tego materiału?
Na to zebrało się bardzo wiele czynników. Potrzebowałem dużo czasu, bo chciałem zdobyć warsztat, który pozwoli mi nagrać taki album, który będzie pod wieloma względami satysfakcjonujący. Potrzebowałem też wyszlifować swój styl pisania tekstów, potem nauczyć się dopasowywać słowa do linii melodycznych. Początkowo pisałem bardziej dla siebie, moje pierwsze rzeczy nie powstawały z myślą, żeby je komuś pokazywać. To były takie teksty do szuflady. Dopiero po czasie stwierdziłem, że skoro jest to fajne, to dlaczego mam to trzymać pod kluczem? Bliscy mi ludzie także potwierdzili, że to co robię jest niezłe. Zacząłem więc grywać małe koncerty, co pozwoliło mi skonfrontować moje piosenki z publicznością. Przetarłem w ten sposób pierwsze sceniczne szlaki. Najważniejsza była w tym wszystkim moja akceptacja tego co robię, bo teksty, które piszę są bardzo osobiste. Musiałem się najpierw zmierzyć sam ze sobą. Potem ważne było spotkanie odpowiednich ludzi. Jedną z nich był człowiek, który został pokonany przez depresję i nie ma go już wśród nas… To znów przedłużyło czas pracy nad płytą, bo czułem twórczą blokadę. Dopiero spotkanie Patricka Multana pozwoliło mi realnie myśleć o moim pierwszym albumie.
Jeśli cofniemy się w czasie i wrócimy do momentu, w którym napisałeś utwór „Adrift” (2014 rok), to czy wtedy widziałeś siebie jako artystę, który tworzy, i który jest w końcu gotowy na to, żeby wyjść ze swoją autorską muzyką do ludzi?
Na pewno wtedy jeszcze potrzebowałem czasu, żeby skrystalizowały się moje pomysły na to, jakbym chciał, żeby wyglądała moja muzyka. Dlatego też „Adrift” stał się moim oficjalnym singlem dopiero w 2019 roku. Wtedy siedziałem głęboko w muzyce rockowej z Kalifornii, co słychać też na mojej płycie. Da się też usłyszeć, że po czasie pokochałem elektronikę. Na pewno wtedy bardzo nasiąkałem różnymi inspiracjami i w sumie to dzieje się cały czas, ale wtedy zaczął się bardziej kształtować mój obraz tego, jak chciałbym, żeby wyglądała moja twórczość. Moje piosenki są takim spotkaniem się pośrodku tamtych fascynacji rockowych z muzyką syntezatorową, która zaczęła być dla mnie ważna.
Ten pierwszy singiel „Adrift” powstał dzięki wytwórni dla młodych talentów, czyli Delphy Records. Co dała Ci współpraca z tą platformą, oprócz wydania pierwszego utworu?
Dzięki inkubatorowi muzycznemu Delphy Records poznałem Patricka Multana, który wtedy został przydzielony do współpracy ze mną. Od pierwszej chwili pracy z nim, zaczęliśmy się doskonale rozumieć. Ważna była wtedy dla mnie produkcja, o której niewiele jeszcze wiedziałem. Patrick rozumiał o co mi chodzi, na czym polega mój pomysł na muzykę i szybko potrafił zobrazować moją wizję. Po prostu od początku złapaliśmy porozumienie, które mogliśmy przenieść na pracę nad całym albumem. Chociaż jak patrzę na pierwszą wersję „Adrifta”, nie jestem aż tak bardzo zadowolony i na płycie znalazła się trochę poprawiona odsłona tego utworu. To pokazuje jak bardzo rozwinęliśmy się współpracując ze sobą. Na pewno chciałbym dalej pracować z Patrickiem, bo faktycznie rozumiemy się bez słów.
Czy można powiedzieć, że nagrywając piosenki na album, wspólnie się uzupełnialiście? Jak wyglądała Wasza współpraca?
Na pewno kwestia tworzenia muzyki to zasługa w równym stopniu każdego z nas. Tworząc piosenki cały czas wymienialiśmy się pomysłami, a także uzupełnialiśmy się od strony instrumentalnej. Patrick lepiej czuje się grając na basie, albo na instrumentach elektrycznych, ja znów na tych akustycznych. Nigdy nie mieliśmy problemu z tym, kto na czym zagra, bo to działo się intuicyjnie. Poza tym wiele rzeczy, także takich instrumentalnych, wyniknęło ze spontanicznej pracy nad tym materiałem. Jeśli tylko ktoś miał jakiś pomysł, to natychmiast się tym dzielił.
Podobno praca nad tymi piosenkami była dla Ciebie swego rodzaju terapią? Na czym to polegało?
Wiele wydarzeń z mojego życia procesowałem sobie w głowie, pracując nad tymi piosenkami. Nagrywanie całej płyty wiązało się z tym, że wiele rzeczy udało mi się poukładać – nie wszystkie, bo to jest powolny proces. Także proces tworzenia był taką terapią, która pomogła mi przepracować wiele przeżyć. Stąd koniec prac nad albumem był takim smutnym akcentem. Proces twórczy jest dla mnie najważniejszy i uważam, że nigdy nie powinien się kończyć, ale jak wiemy wymaga on finalizacji, żeby mógł zacząć żyć już innym życiem i dotarł też do innych, dla których moje piosenki też mogą być ważne.
Czy w takim razie wydanie fizycznego albumu było w ogóle dla Ciebie jakimś szczęściem?
Może wydać się to dziwne, ale samo wydanie albumu nie było aż takie ważne. Ten efekt szczęścia pojawił się przez chwilę, gdy kurier dostarczył mi pudła z płytami, ale tak naprawdę w głowie byłem już dalej. Ja w sobie rozpocząłem już nowy proces, który wiązał się z pytaniem – co dalej?
fot. okładka płyty
Wracając jednak do samej płyty, a konkretniej tekstów – dlaczego zdecydowałeś się pisać tylko w języku angielskim? Pewniej czujesz się pisząc w tym języku? Z czego to wynika?
Na pewno język angielski pozwala schować się, albo też wymaga większego zaangażowania słuchacza, żeby zrozumieć przesłanie schowane w tekście. Poza tym język angielski jest dla mnie bardziej plastyczny niż polski. Łatwiej też jest uniknąć rymów częstochowskich, które w polskich tekstach się zdarzają. Angielski też jest językiem, w którym czuję się naturalnie, bo z wykształcenia jestem filologiem angielskim. W czasie studiów zagłębiłem się też w poezję amerykańską, co zapewne także miało wpływ na moje myślenie w tym języku i podejście do songwritingu.
A masz problem z tekstami w języku polskim, które gdzieś tam słyszysz, na przykład w radiu? Jaki według Ciebie jest poziom pisania tekstów w rodzimym języku przez innych wykonawców?
Uważam, że polska muzyka pisana w języku polskim przeżywa renesans. Mamy wielu tekściarzy, którzy mają doskonały warsztat od zawsze. Takim niedoścignionym wzorem jest Kasia Nosowska, do której poziomu pisania chciałbym w przyszłości chociaż w małym procencie dojść. Jednak gdy weźmiemy pod uwagę całą scenę muzyczną, bardzo mnie zadowala, to co się teraz dzieje. Myślę tutaj jako językowiec. Artyści piszą fajne teksty, które są zdecydowanie o czymś, nie ma w nich rymów częstochowskich. Wykonawcy nie boją się słowotwórstwa językowego, albo metafor czy innych środków stylistycznych ,przez co teksty są jeszcze ciekawsze. Nie myślę tutaj o muzyce disco polo czy też popie, przeciwko któremu nic nie mam, ale nie jest to do końca moja bajka. Poziom pisania tekstów jest wysoki i oprócz Nosowskiej mógłbym tu wymienić Kwiat Jabłoni, Brodkę z płytą „Granda”, Patricka the Pana, piszącego wcześniej po angielsku, a teraz już tworzącego w języku polskim. Mogę zdradzić, że sam też przymierzam się do pisania po polsku i moja druga płyta będzie już w tym języku.
Teksty na Twojej płycie są bardzo osobiste. Czy pisząc słowa na ten album zdarzało Ci się przyłapywać na tym, że poruszasz zbyt intymne tematy i może nie chciałbyś o tym mówić? Czy też szedłeś w drugą stronę i chciałeś wyrzucić z siebie takie osobiste historie?
Pisząc teksty, nie wiedziałem jeszcze, że kiedyś złożą się one na całą moją płytę. Poruszałem więc w nich ważne dla mnie kwestie. Czułem, że musiałem pewne rzeczy zwerbalizować. Tylko to miało wtedy jakiś dla mnie sens. Nazwanie swojego wroga pozwala łatwiej go w sobie zwalczyć. W ogóle uważam, że o uczuciach trzeba mówić wprost, więc nie mogłem się auto cenzurować pisząc kolejne teksty. Tym bardziej, że nie poruszam jakichś kontrowersyjnych tematów.
Ciekawe jest to, jak ułożyłeś piosenki na swoim albumie, bo to jest płyta konceptualna, składająca się z trzech części. Skąd taki pomysł?
Podział na trzy części wyszedł podczas pracy na płytą, nie planowałem tego wcześniej. Zawsze lubiłem albumy konceptualne, a także utwory, które przenikały się wzajemnie, tworzyły jakąś układankę. Nazwy poszczególnych części wzięły się w ogóle z alternatywnych tytułów mojego albumu. Jeśli chodzi o teksty i muzykę, to też to ewidentnie słychać, bo pierwsza część jest takim wprowadzeniem, nawiązaniem do wątku odpuszczania. Druga część jest już bardziej osobista, klimatycznie smutna, bo poruszam w niej tematy, które najdłużej siedziały w mojej głowie, gdyż nie mogłem sobie z nimi poradzić. Natomiast trzecia część jest już radośniejsza, niosąca pozytywne przesłanie – jeśli odpuścimy, to wszystko się jakoś ułoży.
Na płycie też słychać Twoje fascynacje podróżami. Jednym z takich utworów wydaje się „Saudade”.
Tak, to prawda. Uwielbiam podróżować i miało to wpływ na ten album. „Saudade” traktuje o Lizbonie, ale tak naprawdę mógłbym ten tekst odnieść do każdego innego ważnego dla mnie miejsca, w którym byłem. Chociaż Portugalia ma dla mnie największe znaczenie, bo studiowałem tam jakiś czas. Co ciekawe, ludzie są tam bardzo podobni do Polaków. Zakochałem się w Lizbonie też ze względu na niezwykle ujmującą portugalską muzykę. Fado zrobiło na mnie niesamowite wrażenie, bo Portugalczycy tak wyrażają siebie w tej muzyce, że nawet jeśli ktoś nie zna ich języka, jest w stanie zrozumieć o czym są utwory. To jest muzyka głęboko emocjonalna i pamiętam, że podczas pierwszego koncertu zadziałała na mnie tak silnie, że płakałem ze wzruszenia. Chciałem złożyć więc taki swego rodzaju hołd dla tego miejsca i tamtej kultury, stąd taki utwór znalazł się na mojej płycie. Na początku „Saudade” pojawia się też mały smaczek muzyczny, bo kilka dźwięków zostało nagranych na azjatyckim instrumencie erhu. A kiedyś Portugalczycy ciągle wypływali w morze, docierając do odległych, także położonych daleko na wschodzie lądów. To taki symboliczny wkład w tę piosenkę.
Co daje Tobie podróżowanie oprócz inspiracji, które zbierasz, i które jak się okazuje znajdują swoje odniesienie w Twojej muzyce?
Najważniejsze jest dla mnie poznawanie ludzi. Uwielbiam zagłębiać się w lokalną kulturę. Dla mnie niezwykle ciekawa jest wymiana informacji na temat miejsc, z których napotkane przeze mnie osoby pochodzą. Rozmowy, poznawanie się, wzajemnie zaskakiwanie… to wszystko jest moim sensem podróżowania. Integracja z lokalsami, poznawanie ich życia i kultury ma ważniejszy wydźwięk, niż typowe wyjeżdżanie dla odpoczynku, co jest też oczywiście ważne.
Niestety podróżowanie póki co jest niemożliwe poprzez pandemię. Czy w ogóle pandemia pokrzyżowała Ci jakieś plany związane z nagrywaniem tego albumu?
Kiedy zaczęła się pandemia rok temu, akurat wróciłem z Kuby. Po powrocie zaczął się lockdown i byliśmy zmuszeni z Patrickiem przerwać pracę nad albumem. Początkowo chcieliśmy wydać go do końca 2020 roku. Stąd pewne opóźnienie i album ukazał się w marcu tego roku. Oczywiście przez pandemię nie udało nam się koncertować, ale w tym momencie jest mi to na rękę, bo mam więcej czasu, żeby się do tego przygotować. Jest to o tyle ważne, że na koncertach będziemy występować w duecie. A to będzie trudne, bo każdy utwór ma wiele warstw instrumentalnych. Brak koncertów jest dla wielu artystów uciążliwy, w moim przypadku nie aż tak bardzo, bo to nie jest moje główne źródło zarobku. Niemniej chciałbym już wyjść na scenę z utworami, które stały się niejako podsumowaniem mojego dotychczasowego życia.
Rozmawiał: Łukasz Dębowski
Jedna odpowiedź do “„O uczuciach trzeba mówić wprost” – Wojtek Sarnecki [WYWIAD]”