Debiutancka płyta Sławka Uniatowskiego pt. „Metamorphosis” ukazała się 20 kwietnia. Dużo czasu zajęło wokaliście wydanie pierwszego albumu. W naszej dzisiejszej recenzji o tym, co możemy znaleźć na tym krążku.
Recenzja płyty „Metamorphosis” – Uniatowski (Wydawnictwo Agora, 2018)
Na debiutancką płytę Sławka Uniatowskiego pt. „Metamorphosis” musieliśmy czekać bardzo długo. Przecież swoją muzyczną przygodę rozpoczął już jako nastolatek, kiedy to sam zaczął komponować własne piosenki, później zaliczył spotkanie z „Idolem”. I potem o wokaliście słuch zaginął. Po latach można było go usłyszeć jeszcze na albumie Maryli Rodowicz, gdzie pokazał się w utworze „Będzie to co musi być”.
Na jego pierwszej płycie słychać, że Sławek zmienił się i jego tytułową metamorfozę łatwo wyłapać już przy pierwszych dźwiękach. Właściwie ta muzyka jest starsza niż on sam, choć przez pryzmat tej płyty, nawet o samym wokaliście można powiedzieć, że stał się starszy niż jego metryka na to wskazuje. I nie jest to zarzut, bo świadczy to o jego dużej dojrzałości i świadomości artystycznej.
Uproszczając charakterystykę tych piosenek, zostały one oparte na brzmieniu żywej sekcji instrumentów. Kompozycyjnie oscylują gdzieś w okolicach soulu oraz melodyjnego, rozbudowanego na potrzeby tej płyty popu, a nawet znajdziemy tu elementy lekkiego jazzu.
Nad wszystkim unosi się charakterystyczny, mocno postawiony głos Uniatowskiego. Wokalista nie szarżuje jednak wokalnie, pozwalając sobie wtopić się w te kompozycje z ujmującą szlachetnością.
Trzeba zwrócić też uwagę, że nie mamy z czymś przesadnie odrealnionym, gdzie liczy się jedynie perfekcyjnie zaprezentowana warstwa muzyczna. Ważne jest to, że te piosenki są ciepło, wręcz przyjaźnie zaaranżowane, a w głosie Sławka jest pierwiastek ludzki, dzięki czemu ta płyta zasługuje na dobry odbiór.
Stąd tak przejmująco wypada „Just a Hint” (możemy odnaleźć też wersję z polskimi słowami jako „5 rano”). Energetycznie prezentująca się warstwa muzyczna budzi podziw w „Everytime I Need You”. Nie gorzej prezentują się stylowo brzmiące „Someone Somehow” i „Honolulu”.
Przewaga angielskich tekstów Tomasza Organka może nie do końca jest zrozumiała, bo bardzo dobrze prezentują się też polskie słowa. Choć trzeba przyznać, że język angielski wypada naturalnie i nie ma dysonansu pomiędzy nim, a ojczystym językiem.
W pierwszym, zbyt powierzchownym zetknięciu z płytą „Metamorphosis” można mieć wrażenie, że komu potrzebne jest takie „przynudzanie”. Jednak po wnikliwszym spojrzeniu na te piosenki łatwo wyłapać elegancję i różnorodność kompozycyjną.
Idąc pod prąd oczekiwań rozgłośni radiowych, ciężko będzie Sławkowi Uniatowskiemu wpisać się w jakiś format. Ale w tym przypadku któż, by o to dbał. Muzyka powinna być ponadczasowym elementem rzeczywistości. A z takim podejściem do muzyki nawet Frank Sinatra, czy Zbigniew Wodecki w repertuarze, którego wokalista wypada co najmniej dobrze, nie powstydziliby się takich kompozycji. I nie są to słowa wyświechtane. Warto przekonać się samemu.
Łukasz Dębowski
Piękna płyta !