Behemoth – „The Shit Ov God” [RECENZJA]

Nasz ocena

  1. Behemoth, który jest uznawany za jednego z najważniejszych przedstawicieli ekstremalnego grania, właśnie wydał album pod prowokacyjnym tytułem – „The Shit Ov God”. Jak informuje zespół: „Wybraliśmy ten prowokacyjny tytuł celowo, odrzucając subtelność na rzecz bezpośredniego i polaryzującego hasła”.

Recenzja płyty „The Shit Ov God” (Mystic Production, 2025)

„The Shit Ov God” to brutalny w swej bezkompromisowości album zespołu Behemoth. To również ich najbardziej wyrazista wypowiedź muzyczna od lat – chociaż można doszukiwać się tu echa początków grupy, to są one jedynie tropem do odnalezienia ich dzisiejszej energii. Do tego dochodzi znakomita forma bandu, potrafiącego przekuć swoją siłę w coś, co ma dla nich realną wartość. Nie ma tu zbędnego kombinowania, ale też trudno zarzucić powielanie schematów. Behemoth idzie naprzód, serwując intensywną, muzyczną pigułę, która czasem przytłacza, lecz częściej zaraża ekstremalnie brutalnymi motywami.

Można odnieść wrażenie, że tym razem większy nacisk położono na melodykę – osadzoną w motorycznym uniesieniu i zawsze znajdującą swoje właściwe ujście. Liczy się konkret – nie ma tu przestrzeni na wytchnienie. Całość zamknięta została w 38 minutach, co jeszcze bardziej potęguje siłę przekazu. Materiał emanuje intensywnością, żarem groove’u i mocą, która ani na moment nie słabnie. W tym podejściu jest sens i logika – nie sposób zapomnieć, z kim mamy do czynienia: z zespołem, który z pełnym przekonaniem wytycza własne, bezkompromisowe terytorium.

Nie zabrakło też elementu prowokacji, co sugeruje już sam tytuł albumu. Nie chodzi jednak o chęć urażenia kogokolwiek, lecz o zwrócenie uwagi na filozoficzny wymiar tej twórczości. Bezrefleksyjne podejście do twórczości Behemotha bywa więc zgubne – Nergal powołuje się na poematy „Shit Of God” amerykańskiej performerki i wokalistki, Diamandy Galás.

Ten zapadający w pamięć slogan współgra z czytelną strukturą kompozycji. Jest brutalnie, dosadnie i konkretnie – w kontraście do bardziej rozbudowanych form z poprzednich albumów. Nie ma tu przesady ani patosu, który czasem towarzyszył wcześniejszym produkcjom. Zamiast tego otrzymujemy propozycje, które bronią się surowym brzmieniem i ciekawą dynamiką – jak choćby w „Sowing Salt”, gdzie wyróżniają się zaskakujące zmiany tempa.

Rezygnując z teatralności i awangardowego rozmachu długich partii instrumentalnych, Behemoth przesuwa się w stronę precyzyjnie zarysowanego konkretu. Prawie każdy utwór opiera się na wyraźnym motywie przewodnim, który nie pozwala o sobie zapomnieć („Lvciferaeon”). Czasem ujawnia się progresywny charakter, jednak nie ma w tym przesadnego monumentalizmu („O Venus, Come!”).

W pobieżnym postrzeganiu albumu „The Shit Ov God” może wydawać się on trochę prymitywny, może nawet odtwórczy względem wcześniejszych dokonań. Jednak to mylne spostrzeżenie, które ulega dewaluacji po zagłębieniu się w muzyczną i tekstową wymowę wszystkich propozycji. I właśnie odkrywanie jego niepospolitości w dosyć przejrzystej formule daje największą satysfakcję – szczególnie, że jest w tym także miejsce na głębszą refleksję. Behemoth jeszcze nie stetryczał – wciąż jest w tym wiele nieustępliwości oraz świeżej energii.

Łukasz Dębowski

 

Behemoth – „Opvs Contra Natrvam” [RECENZJA]

Leave a Reply