Shaman Dread – “Coś, Gdzieś, Kiedyś…” [RECENZJA]

Nasz ocena

10 lutego odbyła się premiera długo wyczekiwanego, debiutanckiego krążka młodego artysty występującego pod pseudonimem Shaman Dread. Album ukazał się pod naszym patronatem medialnym i dziś prezentujemy naszą recenzję tego wydarzenia.

Recenzja płyty “Coś, Gdzieś, Kiedyś…” – Shama Dread (Rewolta Label, 2021)

Muzyka dubowa nie ma w Polsce zbyt wielu popularnych reprezentantów. Wciąż jest niszą, która zasługuje na mocniejsze zaakcentowanie jej na polskim rynku muzycznym. Być może stanie się to dzięki pierwszej płycie artysty występującego pod pseudonimem Shaman Dread. Jego album “Coś, Gdzieś, Kiedyś…” nadaje sens temu gatunkowi w sposób co najmniej zadowalający.

Nie jest to równy album, ale zawiera kilka znaczących propozycji. Shaman Dread w sposób bezpośredni korzysta z tego, co stanowi esencję takiej muzyki. Dzięki prostym pomysłom potrafi zbudować wciągający klimat, a opisowe teksty i mocno zaznaczony wokal sprawia, że wiele z tych utworów wypada całkiem przyzwoicie. Szczególnie pozytywne wrażenie robią kawałki z mocniej zaznaczonym rytmem.

Transowe brzmienie basu i perkusji przeplata się z elektronicznymi zabiegami, które dodają takim kompozycjom potężnej dynamiki, co słychać chociażby w piosence “Nie zatrzymasz mnie”. Tutaj nawet głos został prężniej zaakcentowany, przez co ten kawałek staje się ważniejszym momentem na płycie. Całkiem pozytywne wrażenie robi też imprezowy, niesamowicie energetyczny kawałek “Piątek”.

Jedynie na czym warto popracować, to nad dykcją, szczególnie w miejscach, gdzie pojawia się znacznie więcej tekstu. Niestety zdarzają się też potknięcia (błędy) językowe, ale nie stają się one w jakimś stopniu dyskwalifikujące. Nawijka często wypływa z emocjonalnego podejścia artysty do opisywania pewnych historii, stąd zapewne te niedociągnięcia, które czasem wręcz dodają temu materiałowi większej autentyczności. Niekiedy słowa wydają się, jakby zostały wymyślone na poczekaniu, co w tym przypadku staje się zaletą.

Ważne jest też to, że całość jest dosyć różnorodna, przez co nie staje się męcząca. Stąd znajdziemy również utwory spokojniejsze, tlące się czystym reggae’owym paliwem. I te łagodniejsze motywy wpuszczają ciepłe, wręcz słoneczne dźwięki, które dostarczają niewątpliwej przyjemności (“Kobieta idealna”, “Księżyc w pełni”). Warto też zwrócić uwagę na drobiazgi brzmieniowe, podnoszące jakość poszczególnych kawałków (“W duszy gra”).

Do tego materiału jest możliwe dwojakie podejście. Z jednej strony można odbierać całość dosyć lekko, nie wsłuchując się szczególnie mocno w przekaz i nie wyłapując pomysłów budujących charakter tego krążka. Z drugiej strony, jeśli bardziej wsiąkniemy w ten album, dostrzeżemy, że każdy kawałek tworzy odrębną opowieść tekstową, a także muzyczną. I co ciekawe, nie ma złego odbioru, bo każdy z nich będzie uzależniony od momentu, w którym obecnie się znajdujemy.

Wielowymiarowy obraz tej płyty sprawia, że to jedna z ciekawszych propozycji w swoim gatunku, jakie ukazały się w ostatnich miesiącach. Potrzeba nam muzyki, będącej próbą tworzenia na własnych warunkach. Tym bardziej, że całość nie nosi znamion kalkulowania i dostosowywania się do czyjegoś zapotrzebowania. I to jest dodatkowa siła tego wydarzenia.

Łukasz Dębowski

Album “Coś, gdzieś, kiedyś…” odsłuchasz w serwisach cyfrowych: https://ffm.to/CosGdziesKiedys

 

fot. materiały prasowe

Leave a Reply