„Lubię sprawdzać się na różnych frontach” – Darek Kozakiewicz [WYWIAD]

Dariusz Kozakiewicz wciąż świętuje jubileusz 50. lat pracy artystycznej. Z tej okazji ukazał się specjalny album zatytułowany „Krokodyl”. W sprzedaży jest także wersja winylowa tej płyty. Zapraszamy na naszą rozmowę z artystą.

fot. Wojciech Mann

Koncepcja albumu „Krokodyl” opiera się na zebraniu wybranych propozycji z Pana ogromnego dorobku artystycznego. Czy podczas szukania różnych utworów natrafił Pan na takie, o których zupełnie Pan nie pamiętał?

O wielu rzeczach nie pamiętałem. To było ciekawe doświadczenie, sięgnąłem po utwory, które kompletnie mi umknęły. Pamięta się te oczywiste projekty, które tworzyłem z Tadeuszem Nalepą, Zbigniewem Namysłowskim, czy zespołem Perfect i Test. To były kanony. A przecież na przestrzeni lat wziąłem udział w różnych okazjonalnych nagraniach, o których dopiero przy okazji tego albumu sobie przypomniałem. Ja nigdy nie prowadziłem żadnego archiwum. Jedynie moja mama zbierała różne wycinki prasowe i zdjęcia. Mam taką teczkę, w której znajdują się „rodzynki”, takie jeszcze ze szkoły podstawowej, później średniej, gdzie grałem w pierwszych zespołach.

Może mógłby Pan pokazać komuś taką teczkę przy okazji innego wydawnictwa wspomnieniowego, np. książki?

Taka książka jest w planach, ale na razie nie ma wydawcy. Na pewno nie chcę trzymać tych archiwalnych rzeczy – nie tylko muzycznych – tylko dla siebie.

Nigdy wcześniej nie wydał Pan własnej płyty. Nie myślał Pan nigdy o albumie muzycznym, który będzie mógł podpisać własnym nazwiskiem?

Myślałem o tym wiele razy, ale przyznam, że nie było na to czasu. Przez lata zawsze byłem przy kimś, choć jednocześnie myślałem o swoich rzeczach. Wielokrotnie przypomniano mi, że „Panie Darku, powinien Pan nagrać swoją solową płytę”. Zawsze byłem zapatrzony w artystów, którzy grają muzykę gitarową, ale instrumentalną. Sam lubiłem grać muzykę jazz rockową. Koniec lat 70. to był bum na taką twórczość. Niestety z biegiem lat okazało się, że nie ma zapotrzebowania na taką twórczość w Polsce. Poza jazzem niestety nie ma. W 1979 roku zagrałem dwa takie instrumentalne utwory w studiu Polskiego Radia. Jednym z nich był utwór „Narodziny Karoliny” na cześć narodzin mojej córki, a drugim – „Henio na wczasach”. Swego czasu Jimi’ego Hendrix’a nazywaliśmy potocznie Heńkiem, a ten numer był tak niepodobny do tego, co on grał, że przekornie nazwałem ten utwór w ten sposób (śmiech). To taka lekka propozycja.

Wiele lat spędził Pan z zespołem Perfect, który zapewne pochłaniał Panu najwięcej czasu.

Dołączyłem do zespołu Perfect pod koniec 1997 roku. Przy tej okazji muszę przypomnieć, że oprócz komponowania i koncertowania, zajmowałem się także produkowaniem tych utworów i całych płyt. Doszedłem do zespołu, gdy zabrakło Andrzeja Nowickiego i okazało się, że wiele rzeczy spadło na moje barki. Bardzo wiele czasu spędzałem wtedy w studiach nagraniowych – czasem nagrywanie naszego albumu zajmowało półtora roku. Album „Schody” tworzyliśmy 2 lata. Oczywiście nie każdego dnia siedzi się w studiu, ale tych 12 numerów nosi się w sobie zanim dojrzeją i pojawią się w formie piosenki.

Czy przez te lata nie był Pan na tyle zmęczony, żeby zrobić sobie dłuższą przerwę?

Bywałem zmęczony, to prawda, ale nigdy nie myślałem o dłuższej przerwie. Ja nie umiem wypoczywać. Dla mnie 3-4 dni są wystarczające, żeby znów powrócić do pracy. Zdarzało się natomiast tak, że po pracy w studiu i zakończeniu nagrywania musiałem odpocząć od tego materiału. Przez 2 miesiące nie mogłem tego słuchać, ale to nie zawsze było możliwe, bo trzeba było zająć się promocją, próbami, przygotowaniami do koncertów.

 

fot. okładka płyty

Czy nosił Pan w sobie jakiś żal, że zespół Perfect przestał istnieć? I czy w ogóle braliście pod uwagę możliwość istnienia bez Grzegorza Markowskiego?

Przede wszystkim nigdy nie wyobrażałem sobie, że Perfect mógłby istnieć bez Grzegorza Markowskiego. Nawet gdyby to był świetny, charyzmatyczny wokalista, to nie byłby w stanie go zastąpić. Grzesiek jest tak silną osobowością, że nie da się go podmienić. Lidera można zastąpić jeśli on umiera. Powiedzmy, że wtedy ma to sens, bo podtrzymujemy wartość piosenek, których ludzie wciąż chcą słuchać.

Uważam, że Grzegorz nie do końca przemyślał sprawę w kwestii całkowitego zaprzestania wszystkich działań związanych z działalnością Perfectu. Miał prawo być zmęczony, więc mogliśmy przyhamować z koncertami i nagrywaniem nowych piosenek. Nawet gdybyśmy zagrali raz w miesiącu, byłoby to dla mnie w porządku.

Na albumie „Krokodyl” znalazło się wiele piosenek Perfectu. Czy te wybrane są dla Pana szczególnie ważne z jakiegoś powodu?

Zdecydowanie tak. Płyty Perfectu, w których brałem udział, ale także Testu i „Blues” Breakoutu, to były dla mnie wspaniałe projekty. Swego czasu uwielbiałem też zespół Polanie, bo to był powiew świeżości. W Polsce wtedy tak właściwie się nie grało.

Pana pierwszym poważnym zespołem był Breakout. Jak Pan patrzy na tę twórczość z perspektywy czasu?

Ja byłem zafascynowany takim graniem. Jako młody chłopak chłonąłem, to co robił Tadeusz Nalepa. W 1970 zrezygnowałem ze szkoły, żeby z nimi grać. Pamiętam, że w grudniu 1970 roku w Rzeszowie nagrywaliśmy album „Blues”. Jeszcze więcej mogłem pokazać w zespole Test, bo oprócz tworzenia byłem zaangażowany w produkcję w studiu. To wtedy stworzyłem najwięcej swoich rzeczy. Czysty blues mi nie wystarczał, bo chciałem grać mocniej i dał mi tę możliwość właśnie Test.

Zespół Test nie istniał jednak zbyt długo i też nie pozostawił po sobie zbyt wiele repertuaru. Dlaczego tak się stało?

To były przede wszystkim trudności personalne, które polegały na tym, że muzycy uciekali za granicę na różne kontrakty. W tamtym czasie, tylko tam mogli zarobić lepsze pieniądze. Ja miałem przygotowany drugi album Testu – do dziś mam zaaranżowane te numery – ale cały czas motałem się w robienie prób z nowymi muzykami, będącymi następcami tych, którzy wyjechali. Czułem się tym zabity twórczo, bo zamiast zająć się nagrywaniem nowego repertuaru, uczyłem iinnych starszych utworów. Może byłem zbyt ambitny, bo mogłem nagrać drugą płytę, ale usiadłem i pomyślałem, że nie ma trzonu tej grupy. W końcu wszystko się rozeszło, bo nie mogłem podtrzymywać całości w jakiś sztuczny sposób.

Na płycie „50/70” znalazł się jednak numer „Płyń pod prąd”, który nagrał Pan z Justyną Panfilewicz. Jak do tego doszło?

Gdy okazało się, że zespół Perfect przestaje istnieć, zacząłem myśleć o jakimś swoim zespole. Przyszła pandemia i okazało się, że czasu miałem więcej, więc zaprosiłem kilku kolegów do sali prób i coś tam sobie zaczęliśmy przygrywać, poznawać się muzycznie i tak powstawały nowe instrumentalne numery. Chciałem do post rockowego grania zaprosić wreszcie jakąś kobietę. Wiedziałem, że to musi być dziewczyna z rockowym zacięciem. Pierwszą myślą było zaproszenie Natalii Sikory, którą poznawałem, gdy nagrywała Tribute to Mira Kubasińska. Zaczęliśmy razem grać, a Natalia zaczęła pisać teksty do tych numerów, które stworzyliśmy. Okazało się jednak, że ona miała inne plany, myślała o swojej muzyce, więc nasze drogi w zespole Darek Kozakiewicz Live rozeszły się. Wciąż się bardzo przyjaźnimy, więc nic złego się nie wydarzyło, ale zacząłem szukać kolejnej dziewczyny. I tak z polecania natrafiłem na Justynę. Zgodziła się, zaczęliśmy razem próbować i poczuliśmy zgodność naszych zapatrywań muzycznych. Ona jest super charyzmatyczną, normalną dziewczyną. A dlaczego numer „Płyń pod prąd”? Zwyczajnie chciałem, żeby właśnie ten utwór mógł po wielu latach na nowo zaistnieć.

 

Jak wyglądają Wasze plany na przyszłość?

Teraz spędzamy dużo czasu w studiu nagrań i tworzymy nowy repertuar. Właściwie przekładamy wersje koncertowe premierowych utworów na wersje studyjne. Zanim ukaże się cały album, chciałem pokazać Justynę z jakimś numerem, dlatego nagraliśmy „Płyń pod prąd”, który znalazł się nie tylko na płycie „Krokodyl”, ale też na wersji winylowej. Wiedziałem, że taki motoryczny, rockowy kawałek będzie dobrym wyborem.

Wybrać utwory na podwójny album to było zapewne duże wyzwanie, a w takim razie, jak dokonywał Pan wyborów na wersję winylową, która pomieściła tylko 10 utworów?

Przyznam, że pomogła mi w wyborze managerka Agnieszka Jaworska oraz Agencja Muzyczna Polskiego Radia, która wydała ten album. Wiele osób brało udział w ustaleniu, jakie utwory znajdą się na tym albumie. Cieszę się z wyboru, ale także z tego, że całości słucha się bardzo dobrze, choć przecież znalazły się na nim różne propozycje z mojej wieloletniej działalności. Dynamiki na tym winylu nie brakuje, bo jest świetnie wytłoczona.

A skąd Pana sentyment do piosenki „Szczęśliwej drogi już czas”, która znalazła się na albumie, ale także wspomnianym wydaniu winylowym?

Przede wszystkim koleguję się z Ryśkiem, chociaż teraz trochę mniej, bo mieszka gdzieś dalej i żyje trochę jakby obok. Swego czasu po prostu do mnie zadzwonił i powiedział – „wpadnij do mnie do studia, mam dwa numery, może byś chciał w nich zagrać”. Pomyślałem, czemu nie? A potem okazało się, że ten utwór stał się dużym przebojem, co podczas nagrywania nie było wcale oczywiste.

Czy są takie piosenki, które Pan nagrał z innymi wykonawcami i bardzo ceni, ale nie znalazły się na tej płycie z jakiegoś powodu?

Zdarzyło mi się współpracować z Sewerynem Krajewskim. Nagrałem solówkę, ale też stworzyłem jakiś klimat w utworze „Wielka miłość”. Szkoda mi tej piosenki, a Seweryna uwielbiam i uważam, że jest największym kompozytorem, jeśli chodzi o muzykę popularną. Nie udało się jednak zamieścić tego kawałka na mojej płycie, bo on nie udostępnia swojego dorobku w cyfrze. Nie uzyskaliśmy więc jego zgody.

Za to na płycie znalazła się „Layla” Erica Claptona, którą kiedyś Pan nagrał. Skąd Pana fascynacja tym artystą?

Tak naprawdę to ja wolę czarnoskórych bluesmanów, ale dziennikarz Jan Chojnacki, który jest encyklopedią wiedzy, był nim bardzo zafascynowany. Claptona uwielbiam jako wokalistę, choć gra też fajnie. Chojnacki przygotowywał w latach 90. album z cyklu „Tribute to Eric Clapton” i kiedy zaproponował mi udział w tym projekcie pomyślałem o „Layli”. Tylko zastanawiałem się, jak ten utwór ugryźć, w jaki sposób nagrać go po swojemu. Kiedy wymyśliłem, żeby zagrać to bardziej bluesowo, to wpadł mi kolejny pomysł. Swoją część miał dograć do tej piosenki Wojtek Karolak. Chciałem, żeby zabrzmiały w tym kawałku klawisze Hammonda, a znałem wtedy jego możliwości. On się zgodził i po krótkiej próbie nagraliśmy całość za drugim podejściem.

Za każdym utworem kryje się jakaś historia, ale jeszcze jeden z nich jest dosyć szczególny, bo w „To nie żart” zdecydował się Pan zaśpiewać. Długo trzeba było namawiać, żeby się Pan zgodził?

Teraz do końca życia będę się z tego spowiadać (śmiech). Miałem pewne wątpliwości, ale przekonał mnie znakomity tekst Jacka Cygana. Gdyby nie słowa, to może oddałbym ten numer komuś innemu do zaśpiewania. Podobało mi się to, co Jacek powiedział, gdy usłyszał moją wersję – „Darek, ale czy Ty myślisz, że Polska jest gotowa na taką muzykę?”. To był dla mnie najlepszy komentarz do całej sytuacji z nagrywaniem tego utworu. Nie mówię, że już nic więcej nie zaśpiewam, ale raczej nie będę szedł w tym kierunku.

Czy planuje Pan udzielać się w innych projektach? Czy wciąż zapraszają Pana do współpracy inni artyści?

Wszystko zależy od tego, co to by była za propozycja. Ja traktuję takie inne projekty jako wyzwanie. Lubię się sprawdzać na różnych frontach. Teraz jestem zapraszany do udziału w wydarzeniach, gdzie bazą są moje wcześniejsze dokonania. Nie uciekam gdzieś daleko, bo jednak musi to być w jakimś stopniu ze mną związane. Pamiętam zaproszenie od bardzo utalentowanej Marty Zalewskiej, która chciała, żebym zagrał w jej dwóch utworach. Jeden był świetny, więc zgodziłem się bez problemów, ale drugiego kawałka w ogóle nie czułem, nie miałem na niego pomysłu. I ostatecznie zagrałem w jednym utworze.

Jak Pan reaguje na opinie, że jest Pan uważany za jednego z najlepszych gitarzystów w Polsce?

Przede wszystkim doceniam szacunek, który mnie spotyka od ludzi, pamiętających moje nagrania jeszcze z lat 70. Czy jestem jednym z najlepszych gitarzystów? To jest pojęcie bardzo względne. Cieszę się z takich opinii, ale ważniejsze jest dla mnie ciągłe szkolenie swojego warsztatu. To wymaga nieustającej pracy, bo do końca życia należy się doskonalić. Nie można usiąść i nic nie robić, uważając, że już wszystko się potrafi. W byciu gitarzystą nigdy nie posiądzie się takiej pełnej wiedzy i umiejętności. Właściwie im jestem starszy, tym więcej muszę pracować, żeby być w pełni sprawnym gitarzystą. I nigdy z tego nie zrezygnuję, bo granie jest ważną częścią mojego całego życia.

Rozmawiał: Łukasz Dębowski

 

Leave a Reply