„Zapragnąłem zrobić coś dla swojej przyjemności” – Tomasz Jocz [WYWIAD]

“Ismeria” to tytuł albumu, który powiązany jest z wyjątkowym spektaklem. Pomysłodawcą projektu jest pianista Tomasz Jocz, a kompozytorem Beniamin Baczewski. Zapraszamy na naszą rozmowę z Tomaszem Joczem, który opowiedział o całej koncepcji związanej z „Ismerią”.

fot. materiały prasowe

Kiedy zrodziła się koncepcja związana z muzyką “Ismerii”? Czy od początku szedł za tym zamysł audiowizualny?

Ponad 10 lat temu przechodziłem kryzys moich relacji z fortepianem, polegający na tym, że przestało mnie bawić ciągłe występowanie w roli interpretatora cudzesów. Gorąco więc zapragnąłem zrobić coś dla swojej przyjemności, po prostu zostać twórcą z prawdziwego zdarzenia. 😉 Problem polegał jednak na tym, że nie miałem – i do dnia dzisiejszego nie mam – odwagi zostać kompozytorem – niech będzie, że z wrodzonej skromności. Tak więc założyłem, że o pomoc w spełnieniu marzenia zwrócę się do zaprzyjaźnionego kompozytora, którego warsztat dobrze mi znany, idealnie sprawdziłby się w tym projekcie.

“Ismeria” miała być wtedy spektaklem teatru tańca z muzyką wykonywaną na żywo. Udało się nam nawet nagrać demo. Wymyśliłem, według mnie ciekawe brzmienie zespołu, złożonego z fortepianu, wiolonczeli, saksofonów tenorowego i sopranowego, zestawu perkusyjnego i przeróżnych perkusaliów oraz z delikatnym udziałem elektronicznej koloryzacji. Nawet szczegóły dotyczące koncepcji choreograficznej były już przez nas uzgadniane i oczywiście problemy związane z brakiem funduszy sprawiły, że “Ismeria” musiała zostać na lata odwieszona na haku.

 

Na czym polegała największa trudność realizacji projektu “Ismeria”? Czy łączenie muzyki z warstwą wizualną było dla Pana jakimś wyzwaniem, wykraczającym poza realizację bardziej standardowego projektu muzycznego?

Największy problem miałem z brakiem zaufaniem do swoich pomysłów związanych z kształtem wizualnym poszczególnych scen. Kiedy myślałem o potencjalnym odbiorcy, byłem jak sparaliżowany – wszystko było na nie. Może za infantylne, nieczytelne, zakręcone, bombastyczne, miałkie itd. Kiedy przypominałem sobie dla kogo wymyśliłem “Ismerię”, wracałem na odpowiednie tory. Ważna była akceptacja dla mojej wizji ze strony realizatorów obrazu: Eli Manuiło i Radka Deruby. Dzięki założeniu, że w trakcie koncertu stają się oni vj-ami, co zakłada pewnego rodzaju swobodę w doborze pokazywanych obrazów w poszczególnych scenach, pozwoliło mi poszaleć na etapie tworzenia obrazów. Innymi słowy muzyka prezentowana na żywo ma wpływ, oczywiście w pewnych granicach, na ostateczny efekt wizualny.

Przy projekcie “Ismeria” współpracował Pan z kompozytorem Beniaminem Baczewskim. W jaki sposób szukali Panowie porozumienia, żeby muzyka była wspólną wizją artystyczną? I czy w ogóle jest, skoro za same kompozycje odpowiada Beniamin Baczewski?

Jest to kwestia zaufania, akceptacji i wypracowanej przez lata metody współpracy. Muszę być pewien swego pomysłu, mieć go dokładnie sprecyzowanym i musi on być inspirujący dla Beniamina, a wtedy jest flow i robota idzie jak z płatka. Dajemy sobie dużo swobody, np. Beniamin zostawia mi wolną rękę w kwestii doboru brzmień klawiszy i syntezatorów, co i czasami wymusza wprowadzenie przez niego drobnych zmian w pozostałych planach brzmieniowych. Oto przykład ilustrujący wzorcowość naszego muzycznego związku. Trzeba było dopisać, a następnie nagrać krótką, lecz bardzo ważną część – „Czarna Róża”. Zaproponowałem “pożyczenie” z “Lucyfera” progresji harmonicznej, Beniamin wymyślił cudną melodię, ja poszukałem na swoim Behringerze brzmień i następnego dnia na stole w pokoju Beniamina nagraliśmy całość. Śmialiśmy się, że sam Hans Zimmer nie powstydziłby się takiej produkcji.

Pełni Pan, m.in. funkcję kierownika i muzyka występującego w spektaklach Teatru Wybrzeże w Gdańsku. Na ile wcześniejsze Pana doświadczenie było pomocne w zwizualizowaniu koncepcji “Ismerii”?

Można powiedzieć, że w dużej mierze, to dzięki pracy w Teatrze Wybrzeże, koncepcja wizualna “Ismerii” nabrała ostatecznego kształtu. Zdecydowałem, że podstawę wizualną stanowić będą sceny z aktorskim udziałem. Jestem niezwykle wdzięczny wybitnej aktorce Teatru Wybrzeże Ewie Jendrzejewskiej za chęć występu w projekcie, jak również za jej nieocenioną pomoc warsztatową dwóm aktorskim szczypiorom – mojej córce Marii i jej ojcu.

Co jest według Pana największą wartością tego projektu?

Pytanie skierowane do odbiorcy, ale spróbuję na nie odpowiedzieć, posiłkując się usłyszanymi od widzów wrażeniami i refleksjami po prawykonaniu “Ismerii”. Pomimo osobistych treści, podanych w symbolicznym sosie, “Ismeria” potrafi zaintrygować, poruszyć emocje, szczególnie te, na których najbardziej nam zależało. Myślę, że duch teatralności, jaki towarzyszy prezentacji, podbija emocjonalny bębenek, czyniąc narrację “Ismerii” jeszcze bardziej sugestywną.

W informacji prasowej czytamy: “Myślą przewodnią jest odkrywanie siły kobiecości i jej transformatywnej mocy poprzez pełną przeciwności wędrówkę bohaterki przez oniryczny świat zdominowany przez pierwiastek męski.” W jakim stopniu jako mężczyźnie jest Panu bliska sama myśl przewodnia projektu, poza aspektami czysto artystycznymi?

Jest to oczywiście jeden z możliwych kluczy interpretacyjnych, w modnym obecnie feministycznym duchu. Kiedy pracowałem nad stworzeniem opowieści, założyłem sobie, że będzie to przede wszystkim mój hołd złożony kobiecości, pojmowanej bardzo idealistycznie. Ostatecznie okazało się, że “Ismeria” stała się w dużej mierze moją osobistą próbą rozliczenia się z tym idealnym obrazem kobiecości, a za sprawą wprowadzenia postaci granej przez Ewę, wielokrotnie był on dezawuowany.

Czym dla Pana osobiście jest “Ismeria” na Pana drodze artystycznej? Jakie przemyślenia miał Pan podczas tworzenia koncepcji tego projektu?

Jak już wspomniałem koncepcja ulegała przez te wszystkie lata sporym zmianom. Jednak główne wątki opowieści, jak i męskie, demoniczne postaci pozostały niezmienione. Kiedy już finalizowałem pracę nad ostateczną wersją fabuły, przedziwnym zbiegiem okoliczności trafiałem na publikacje, które w jakiś niewyjaśniony, magiczny wręcz sposób wiązały się z treścią i przesłaniem “Ismerii”. Ta koincydencja utwierdziła mnie w przekonaniu, że dzieje się coś wyjątkowego, wyjątkowego oczywiście dla mnie, bo byłem i nadal jestem ostrożny licząc, że publiczność rozłożymy na łopatki. Powiem tylko bardzo ogólnikowo, specjalnie nie chcąc rozwijać tematu, że wiele wątków “Ismerii” ma związek z gnostycznymi poglądami, uznanej przez papiestwo za heretycką, późnośredniowiecznej wspólnoty Katarów.

Czy do tak specyficznego projektu jak “Ismeria” powstało dużo więcej materiału muzycznego? Czy przytrafiły kompozycje, które z jakiegoś powodu nie pasowały do koncepcji i nie stały się częścią “Ismerii”?

Nie mieliśmy tego rodzaju problemów. Niewykorzystanie materiału niektórych ścieżek w ostatecznej wersji było raczej konsekwencją naszej nadprodukcji dźwiękowej. Dotyczyło to przede wszystkim mis i dzwonków tybetańskich (nagranych przez Kazika Kusa – i warte jest to podkreślenia – stosujący je do celów terapeutycznych) oraz części zatytułowanej “Śmierć Ismerii”, gdzie nagrane jest około półtorej godziny improwizacji na klarnecie i preparowanym fortepianie.

Jakie są Pana najbliższe plany na przyszłość? Czy po zamknięciu jednego projektu, tworzy Pan w głowie zamysł na kolejny?

Kończę już pracę koncepcyjną nad tym razem wyłącznie instrumentalnym projektem. Do wypracowanych przez nas brzmień dołączy żywy dźwięk zestawu perkusyjnego. Będzie to muzyczna próba nawiązania do rytuałów misteriów eleuzyńskich. Szczególnie ich ekstatyczny aspekt znajdzie się w sferze naszych zainteresowań i poszukiwań. Być może „Synthema” dołączy w charakterze supportu do “Ismerii”, tym bardziej, że i tu wątek katarski będzie miał miejsce.

 

“Ismeria” – wyjątkowy album i spektakl Tomasza Jocza

Leave a Reply