„Biała droga” to jedna z najważniejszych płyt Urszuli. Krążek ukazał się 21 marca 1996 roku i odniósł spektakularny sukces uzyskując status Platynowej Płyty. Takie hity jak „Na sen”, „Niebo dla ciebie” czy kultowy „Konik na biegunach” pozwoliły artystce powrócić na szczyty list przebojów. Reedycja tego albumu ukazała się 8 października. Piosenki zostały na nowo nagrane przez aktualnych muzyków współpracujących z artystką.
fot. Jacek Poremba
To chyba nie przypadek, że reedycja albumu ukazuję się dzień przed urodzinami Staszka Zybowskiego, który 9.10 skończyłby 68 lat. Warto przypomnieć, że twój pierwszy mąż skomponował prawie wszystkie piosenki na tę płytę…
– To taki piękny urodzinowy prezent jako dowód na to, że muzyka Staszka wciąż żyje i raduje tak wielu wrażliwych na muzę ludzi. Płyta została wspaniale nagrana przez moich muzyków i realizatorów. Tak jak poprzednie reedycje ukazuje się oczywiście w nowej szacie graficznej.
Przypomnijmy w jakich okolicznościach powstawał się ten album. W 1994 roku przyjechaliście do Polski na 20-lecie Budki Suflera. To było zanim zaczęliście nagrywać płytę ,,Biała droga’’. Mieliście już wtedy ten materiał w głowie, czy on się dopiero rodził?
– Z tego co pamiętam mieliśmy już wtedy zarys całej płyty. Kilka piosenek było prawie skończonych. Podczas tego pobytu, związanego z jubileuszem Budki, nagraliśmy nawet klip do utworu „Bez ciebie nie ma mnie”. Nakręcił go Kuba Wojewódzki. Finalnie ta piosenka w trochę zmienionej wersji jako „Euforia” trafiła na „Białą drogę”. Po powrocie do USA wciąż jeszcze pracowaliśmy nad tym materiałem. Gdy na dobre wróciliśmy do Polski w 1995 roku materiał na album był prawie gotowy.
Co spowodowało, że zdecydowaliście się na powrót do Polski?
– W Stanach poznaliśmy Andrzeja Mazka – właściciela firmy samochodowej któremu tak spodobał się materiał na nową płytę , że zdecydował się zasponsorować jej nagranie w Polsce. Ta obietnica objęcia mecenatu nad płytą ośmieliła nas bardzo i spowodowała, że wróciliśmy do Polski, do tego samego, wynajmowanego mieszkania 37m2 w Alejach Jerozolimskich na 10 piętrze. Nie mieliśmy nic, oprócz siebie, wielkich marzeń i pomysłów na nowe piosenki.
To było jak rzucanie się na głęboką wodę. Nie miałaś lęków?
– Miałam. Ale Staszek był niezwykle nakręcony tym, co miało się wydarzyć. Pamiętam, jak rozwieszał w mieszkaniu żółte karteczki z afirmacjami „będzie płyta”, „będzie dom”, „będzie własne studio” itd.
I co ty na to?
– Mówiłam mu, że chyba zwariował. Byliśmy zupełnie bez kasy. Płyta była w powijakach. A on się uśmiechał i przekonywał, że będzie tak jak sobie wymarzył.
Uwierzyłaś?
– Był bardzo przekonujący… (śmiech) Poza tym nie było drogi odwrotu. Na szczęście mogliśmy liczyć na Andrzeja Mazka, który udostępnił nam salę prób oraz mieszkania dla muzyków, którzy wówczas z nami grali, czyli Piotra Żaczka, Jacka Królika i Artura Malika. Spotykaliśmy się codziennie i graliśmy do oporu. Na próbach zjawiali się oczywiście przedstawiciele różnych wytworni płytowych, słuchali materiału. Pamiętam, że jeden z nich wprawił nas w zdumienie twierdząc, że jego zdaniem za bardzo chcemy pokazać, jak dobrze gramy… (śmiech)
Podobno, nie było wam łatwo znaleźć wydawcę?
– To prawda. Firmy fonograficzne nie do końca wierzyły, że ten powrót się uda i że materiał się sprzeda. Zmieniły się czasy, a ja dla wielu byłam gwiazdą poprzedniej dekady. Na szczęście pojawił się na naszej drodze Marek Kościkiewicz ówczesnego szefa firmy Zic-Zac, który stwierdził, że zaryzykuje. Pamiętam jego słowa: „Dobra ja to wezmę. Ile się sprzeda to się sprzeda. Jak się sprzeda 10 tysięcy to stawiam flaszkę.”
I chyba się przeliczył, bo od razu sprzedało się prawie 200 tysięcy egzemplarzy! W 1997 roku to była czwarta najlepiej sprzedająca się płyta w Polsce…
– Marek przynosił coraz większe siatki z tymi flaszkami, aż w końcu, przy 800 tysiącach, przestaliśmy liczyć. (śmiech) A tak na serio – Markowi zawdzięczamy to, że jako jedyny postanowił wydać „Białą drogę”.
Zanim jednak zaczęliście opijać ten sukces było mnóstwo perturbacji…
To prawda. Wynajęliśmy dość drogie Studio Buffo. Gdzieś w połowie nagrań nasz mecenas wymiękł finansowo. Nie wiedzieliśmy co zrobić. Nie chcieliśmy jednak przerywać nagrań. Musieliśmy podpisać weksle, w których zobowiązaliśmy się oddać resztę pieniędzy w wyznaczonym terminie. Mieliśmy dodatkową motywację, żeby jak najszybciej skończyć płytę. Warunki wcale nie były łatwe. Wówczas obok Buffo budowali hotel Sheraton z dużym podziemnym garażem. Wielokrotnie musieliśmy przerywać nagrania, bo nie byliśmy w stanie zniwelować tych dźwięków.
Podobno nie udałoby się nagrać „Białej drogi”, gdyby nie „Mleko Białe” I „Kawa Jacobs”?
– Rzeczywiście tak było. Propozycja nagrania reklam spadła jak manna z nieba. W końcu mogliśmy dołożyć brakujące 120 tysięcy złotych, by móc dokończyć nagrywanie tej płyty.
Na „Białej drodze” pierwszy raz napisałaś prawie wszystkie teksty. Poczułaś w końcu wenę?
– Właściwie to Staszek mnie do tego zmusił. Wiedział, że dużo czytam i że wierzył, że sobie poradzę z tekstami. Zgodziłam się pod jednym warunkiem, że razem z Guciem wyprowadzą się z tych 37 metrów, żebym miała spokój tworzenia. Pojechali na tydzień do Zbyszka Hołdysa. Odpadły mi więc obiady, spotkania czy zajmowanie się synem. Mogłam poświęcić się tylko pisaniu tekstów.
fot. Jacek Poremba
Od czego zaczęłaś?
– Chyba od przejrzenia swoich zapisków. Nie jestem tekściarzem zawodowym, ani poetką, nie prowadziłam też nigdy dzienników. Ale miałam swoje pomysły, przemyślenia, tematy, o których chciałam opowiedzieć. Niektóre w zarysie, inne dopiero wykluwały się w mojej głowie. Większość z tych pomysłów powstało przy żywym graniu, na próbach. Wtedy od razu wiadomo, czy dane słowa, frazy pasują, czy też nie. Najszybciej wykluły się słowa do utworów „Biała droga” i „Na sen”.
Miałaś dużą satysfakcję, że jednak ci się udało?
– Ogromną. Ale w studiu czułam też zagubienie. Okazało się, że śpiewanie własnych testów jest dla mnie czasem krępujące. Chyba bałam się tego, że może za mocno się obnażam. Nie jestem typem, który uwielbia opowiadać o sobie. Wiem, że niektórzy artyści potrafią przegadać pół koncertu. Może nawet im trochę zazdroszczę. Ja do takich wystąpień musiałabym się specjalnie przygotować. Nie wypływa to ze mnie naturalnie. Wolę śpiewać. Albo słuchać innych. Najgorzej, że z wiekiem to mi się pogłębia. (śmiech) Coraz ciężej dzielić mi się z ludźmi różnymi prywatnymi emocjami. Poza tym, jeśli chodzi o teksty to jestem troszeczkę leniem. Pisanie jest dla mnie wyjątkowo ciężką pracą. Staram się unikać pewnych słów, które nie brzmią dobrze w piosenkach, układać sylaby, żeby się dobrze brzmiały z melodią. Czasem niewiele zostaje z pierwszego zamysłu tekstu. Łatwiej ocenić gotowy tekst czy pasuje do mnie czy nie, więc coraz częściej korzystam z tych tekstów, które mi się spodobają.
Na pierwszy ogień poszedł singiel „Na sen”. To był strzał w dziesiątkę. Singiel trafił na pierwsze miejsce LP3 i przebywał tam trzy tygodnie. To był wasz wybór?
– Tak. Czuliśmy wielki potencjał w tym utworze. Ale nie było żadnego konfliktu, bo przedstawiciele wytwórni ZIC-ZAC mieli takie samo zdanie. Wybór okazał się trafiony. Singiel na pewno podbił emocjonujący klip Basi Poznański. Pojawiłam się w nim w purpurowych okularach i z gitarą. Czułam, że to nowa ja!
I tak cię odebrała publiczność. W latach 80-tych wykreowałaś trochę postać z kosmosu, nierealną. A w „Białej drodze” Ula pojawiła się jako taka fajna dziewczyna z sąsiedztwa. Ten wizerunek był chyba zdecydowanie bliżej ciebie?
– Zdecydowanie. W czasie pobytu w Stanach najpierw miałam fascynacje muzą i imagem kapel takich jak Aerosmith, Guns N’ Roses, Black Crowes, a potem nastały czasy grunge’u i Nirvany. W Stanach bardzo podobały mi się zespoły wyglądające i grające niby niechlujnie. I to mi się w nich najbardziej podobało. Też tak chciałam. Szczególnie po latach 80-tych, gdy Ola Laska – Wołek specjalnie dla mnie przygotowywała stylizacje. Były piękne, ale typowo sceniczne. Zaczęłam się czuć trochę jak niewolnica tamtego stylu. Pobyt w USA mnie z tego wyzwolił.
Sukces płyty „Biała droga” podbił „Konik na biegunach”, który stał się twoim kolejnym wielkim hitem. Skąd pomysł, żeby sięgnąć po ten biesiadny numer sprzed lat?
– Byliśmy w Stanach na imprezie u Michała Hochmana. Zresztą z Budką Suflera. Michał puszczał nam wówczas swoje stare piosenki, a przy okazji zagrał „Konika”. Wówczas usłyszałam go pierwszy raz po wielu latach. Nagle ta piosenka wzbudziła we mnie tyle wspomnień z dzieciństwa i emocji, że się WZRUSZYŁAM. Staszek natomiast od razu wyczuł, że to znów może być wielki hit. Nie wszyscy byli przekonani, że to dobry pomysł. Muzycy IRY, kiedy usłyszeli ten nasz materiał mówili „płyta zajeb…ta, tylko po co ten „Konik”? A Staszek tylko się uśmiechał. Wiedział, że to nie jest byle jaki koń, tylko koń trojański. I znów miał rację. Do dziś prawie nie ma koncertu bez tego hitu.
Na tym albumie pojawił się jeszcze jeden wielki przebój – „Niebo dla ciebie”. Podobno inspiracją była grupa The Black Crowes?
– Głównie to zwolnienie w refrenie było tym pomysłem zaczerpniętym z Black Crowes. Od początku było coś w tym numerze takiego, że wierzyliśmy, że publiczność go kupi. Sami wybieraliśmy single. Byliśmy już wówczas na tyle doświadczonym muzykami, że wiedzieliśmy co może się spodobać. Nasze typy się sprawdziły.
Patrząc na zestaw piosenek to wcale nie była wesoła płyta. Dziś w wytwórniach płytowych mieliby dużo wątpliwości, by w muzyce mainstreamowej poruszać takie tematy jak np. narkomania wśród młodych ludzi, o czym napisałaś w tytułowym utworze.
– Wtedy nikt się w tematy tekstów nam nie wtrącał. Jedynym zastrzeżeniem jakim podzielił się z nami Marek Kościkiewicz, były za mocne elektryczne gitary. Chciał, żebyśmy zrobili trochę lżejszą płytę, żebyśmy dodali trochę akustycznych instrumentów. I pewnie miał rację, bo w pierwotnej wersji ta płyta była dużo mocniejsza. Choć i tak na albumie znalazły się tak mocne kawałki jak „Millenium” gdzie są przepiękne partie gitarowe Jacka Królika i Staszka. Pamiętam jak fantastycznie się bawili tymi dźwiękami. To była prawdziwa, nieskrępowana artystyczna wolność, której już nigdy później nie udało się nam poczuć. Dziś takie utwory jak „Lewiatan” czy „Milenium”, które trwają ponad 6 minut, raczej są niechętnie widziane przez wydawców płyt…
Na płycie pojawił się numer „Ten tato’’ z bardzo ciekawym tekstem. Czy to prawda, że zainspirowała cię rozmowa telefoniczna Staszka z córką?
– Dokładnie tak. Staszek był bardzo wrażliwym facetem i mocno przeżywał, że dzieci z pierwszego małżeństwa nie mają z nim takiego kontaktu jakby chciał. Wiele rzeczy im przeszkadzało. Najpierw odległość Polska – USA, potem problemy z byłą żoną. Zdarzało się, że podczas rozmów z córką, kiedy nie udawało się niczego wyjaśnić, niczego popchnąć do przodu, płakał z bezradności. Czuł, że dzieci traktują go bardziej jak wroga, niż ojca. Nie mógł się z tym pogodzić. Te właśnie emocje krążyły po naszym domu. Były tak intensywne, że wyjątkowo łatwo złożyły mi się w tekst „Ten tato”.
A co cię skłoniło by nagrać utwór Led Zeppelin „What Is And What Should Never Be”?
– To efekt naszego pobytu w USA. Granie w amerykańskich klubach, gdzie prawie nikt mnie nie znał, ośmieliło mnie. Coraz częściej zaczęłam sięgać po repertuar Hendrixa, Zeppelinów czy Joan Jett. Czułam, że z koncertu na koncert stawałam się coraz odważniejsza. W tamtym czasie często graliśmy utwór „What Is And What Should Never Be”, w końcu tak nam wszedł w krwioobieg, że postanowiliśmy go zarejestrować.
A skąd się wziął ,,Mój Blues”? Niezwykle smutny tekst o rozstaniu…
– Tak naprawdę nie wiem skąd się biorą takie rzeczy. Nie jestem przecież fatalistką. A tekst okazał się niestety proroczy… Choć wówczas jeszcze nic nie wskazywało, że wydarzy się coś złego. Byliśmy zdrowi, w dobrych nastrojach, więc to dziwne, że nagle wydobyłam z siebie taką ciemniejszą, refleksyjną „nutę”. Do dziś wykonujemy ten numer, choć w bardzo zmienionej wersji. Zaczynamy spokojnie, a potem się rozwijamy i kończymy bardzo ostro. Lubię tę współczesną formę „Mojego Bluesa”.
Wśród gości na płycie pojawił się Kostek Yoriadis. Dlaczego właśnie on?
– Zadecydował o tym przypadek. Najpierw spotkaliśmy się w sklepie muzycznym, który był obok naszego mieszkania. Zaprzyjaźniliśmy się. Potem Kostek wpadał do studia Buffo posłuchać co nagrywamy. Kiedy zabrakło nam męskiego głosu, który nagrałby wysokie partie w utworach „Niebo dla Ciebie” czy „Białej drodze” okazało się, że Kostek będzie idealny. Mało jest facetów, którzy potrafią tak mocno i wysoko zaśpiewać. Po latach na jubileuszowej trasie „Białej drogi” znaleźliśmy świetnego zastępcę Kostka, okazał się nim Damian Ukeje – także niezwykle utalentowany wokalista.
Kiedy dziś myślisz o tej płycie to masz poczucie odrodzenia, kontynuacji czy nowego początku?
– To był nowy początek, chociaż odrodzenie też nieźle opisuje tamten moment mojego życia zawodowego.
Udało ci się dokonać jednego z najbardziej spektakularnych powrotów na muzyczny rynek tamtych czasów. Niektórzy nawet nazwali cię królową powrotów…
– To i tak lepiej niż „malinowa królowa” (śmiech). Ja do tego powrotu miałam chyba dość luźne podejście. Żyję zgodnie z maksymą: co będzie to będzie. Umiem czekać, nie wyważam drzwi, czekam na dobry moment i wtedy walczę. Nie ma we mnie takiego ciśnienia, że muszę być pierwsza czy najlepsza. Robię swoje najlepiej jak potrafię. Może mogłabym być bardziej waleczna czy przebojowa, ale to byłoby niezgodne z moim charakterem. Jednak jak widać, czasem warto poddać się temu co się dzieje wokół, bo efekty i tak są całkiem niezłe.
Rozmawiał: Paweł Trześniowski
Jedna odpowiedź do “„To był nowy początek” – Urszula o płycie „Biała droga” [WYWIAD]”