“Made in China” to solowy minialbum Dysiewicza, który został wydany niezależnie. Premiera odbyła się w pierwszych dniach sierpnia 2019 r. Płyta zawiera sześć autorskich piosenek, w których melodyjny indie pop łączy się z elektroniką i elementami symfonii. Prezentujemy naszą recenzję tej płyty.
“Piszę po polsku, tworzę po polsku. Żongluję słowem i bawię się dźwiękiem” – wyznaje artysta
fot. Adriana Misiek
Recenzja płyty „Made in China” – Dysiewicz (wydanie własne, 2019)
Dysiewicz postawił na działalność solową i wydał zupełnie niezależnie minialbum „Made in China”. Cała odpowiedzialność za te sześć kompozycji, opartych na akustyce brzmień, elektronicznych elementach i symfonicznej prezentacji instrumentów spada więc całkowicie na artystę.
Okazuje się, że dźwięki wydobyte z komputera mogą prezentować się w pełni naturalnie, nie powodując rozbieżności pomiędzy syntetyzmem, a żywym graniem. Jakość tych kompozycji jest równa instrumentom nagrywanym w studiu. Pomimo alternatywnego i dosyć niszowego charakteru tej płyty, całość wydaje się piosenkowa. Nieprzeforsowanie muzyczne powoduje łatwość zaprzyjaźnienia się z tymi utworami.
Alternatywna metoda nagrania tego materiału ucieka od gitarowych brzmień, chociaż energia wydaje się bliska ekspresyjności takiej muzyki („Oby”). Poszczególne utwory pełne są ruchu, autentyczności i rzutkości, czego dowodzi świetny duet z Agą Podo w „Tam gdzie nie trzeba”. Można w nich znaleźć nawet elementy pewnej teatralności („Czeski film”). Najbardziej podrasowany elektroniką wydaje się jedynie kompozycja zamykająca płytę („Będzie lepiej”).
Nie bez znaczenia jest także strona liryczna tego projektu. Dysiewicz stworzył bezpretensjonalne opowieści nacechowane symboliką, ważną grą słów, które w zestawieniu z łagodnym wokalem stają się ciekawym elementem całości. Być może nie ma w tym ogromnej siły przebicia, ale jednak zdarzają się chwile, które faktycznie potrafią być porywające. Cieszy fakt, że plastyczność tych piosenek daje przełożyć się na żywe granie. Na szczęście ten materiał nie zawiera zbioru łatwych, elektropopowych zagrywek.
Alternatywne założenia względem „Made in China” są bardzo sugestywne i ładnie układają się w czytelną całość. W przyszłości można jeszcze mocniej zaakcentować symfonikę instrumentów i rozbudować je w bardziej wyrazisty sposób, bo stała się ona elementem oryginalności i nie zakłóca swobody twórczej Dysiewicza. Ten album intryguje i rozbudza apetyt na więcej. Warto sprawdzić samemu. „Made in China” stoi daleko od taniej podróby czegokolwiek.
Łukasz Dębowski
fot. Adriana Misiek