Muzyka czerpiąca z elektroniki ma wielu reprezentantów na polskiej scenie. Powstają projekty bardziej niszowe, ale też takie, które ze swobodą poruszają się w tym gatunku muzycznym, zbliżając się nawet w stronę bardziej piosenkowego popu. Jak jest z debiutancką płytą Natalii Moskal pt. „Songs of Myself”? O tym w dzisiejszej recenzji.
Przy tej okazji należy wspomnieć, że ostatnim singlem, podpartym teledyskiem została jedna z ciekawszych piosenek na tym krążku tj. „Midnight” (teledysk poniżej).
Recenzja płyty „Songs of Myself” – Natalia Moskal (Fame Art / Universal Music Polska)
Płyta pt. „Songs of Myself” Natalii Moskal to wyraźne zabieganie o uwagę słuchacza, który gustuje w nowoczesnych produkcjach, muzycznie czerpiących z elektroniki przełomu lat 80/90. Podążając dobrze znanymi ścieżkami wokalistka stawia na przejrzyste brzmieniowo i energetyczne kompozycje.
Całość prezentuje się przyzwoicie, choć można mieć wrażenie, że nie wykorzystano w pełni drzemiącego potencjału. A szkoda, bo wszelkie pomysły tu zaszczepione zasługują na uwagę. I choć brakło, czegoś wybitnie porywającego i pełnego w swoim brzmieniu, to osłuchiwanie się z tym materiałem dostarcza przyjemnych doznań.
Być może pewne niedociągnięcia to efekt tego, że podobnych produkcji, bardziej wyrazistych i mocniejszych muzycznie powstaje w naszym kraju bardzo wiele. Poprzeczka więc zawieszona jest wysoko. A uderzające podobieństwa do innych produkcji spod znaku solidnej elektroniki (Novika, Sonar, xxanaxx) są oczywiste.
Natalia próbuje się wyróżnić spośród podobnych projektów zastosowaniem żywego instrumentarium, które dodało lekko funkującego podtekstu. Mimo to warstwa muzyczna wydaje się oszczędna.
To atut, że w tanecznej rytmice udało się znaleźć dużo miejsca, które Natalia zapełnia ujmującą swobodą („Midnight”). I choć czasem kompozycja dopomina się większego zagęszczenia pulsującymi dźwiękami („Foreign Stranger”), to w dalszej perspektywie promienieje dobrą energią („Michelle”). Nudny moment to jedynie wypadek przy pracy („My First Ain’t My Lasts”), bo znów muzyka prowadzi nas w perkusyjny bit i melodyjną elektronikę („Lie”).
Być może oczekiwania względem takich albumów są wygórowane. Jednak to przez konkurencję, która ciągle podsyła nam kolejne nowinki ze świata elektropopu. Póki co wokalistka rozbudziła apetyt na więcej.
Warto samemu skonfrontować oczekiwania i zmierzyć się z „Songs of Myself”. Być może ten album zaowocuje w przyszłości czymś jeszcze lepszym, pełniejszym i istotniejszym. Łatwo osłuchać się z tymi piosenkami i mogą one stać się dla kogoś wystarczającą zachętą do poznawania takiej właśnie muzyki.
Łukasz Dębowski
Przyzwoita recenzja