
„Lądolód” to tytuł solowej płyty saksofonisty Tomasza Markanicza, która ukazała się 22 marca. Album jest swoistym hołdem złożonym dla natury, szczególnie tej związanej z Pojezierzem Drawskim. Poniżej można znaleźć naszą recenzję tego wydarzenia.
fot. okładka albumu
Recenzja płyty „Lądolód” – Tomasz Markanicz (2025)
Album „Lądolód” saksofonisty i kompozytora Tomasza Markanicza, to przykład tego, że przy niezwykle oszczędnych środkach wyrazu artystycznego, można stworzyć bogaty projekt, który będzie hipnotyzował swoim niebanalnym wydźwiękiem. Twórca skupił się więc na subtelnych detalach, które w wyraźny sposób naznaczają jego dokonania czymś ponadprzeciętnie wybornym. A wszystko odnosi się do natury. Stąd spokojny, często refleksyjny, może nawet medytacyjny – z wyjątkami – charakter jego kompozycji, które w żaden sposób nie pozostawiają słuchacza obojętnym.
Mówienie o tym, że Markanicz jest mistrzem saksofonu, to jakby nic nie powiedzieć. Artysta jest także historykiem sztuki, współtwórcą jazzowego zespołu STAFF, czasem występuje jako muzyk sesyjny. Tym razem zdecydował się stworzyć bardzo osobisty, w wielu aspektach intymny album, który nie tylko zaskakuje ciekawymi harmoniami w obrębie poszczególnych kompozycji oraz motywami imrowizowanymi, ale także głębokim nastrojem, który udało się przy tej okazji wyzwolić (tytułowy „Lądolód”).
Czasem propozycje przyjmują kształt eksperymentalny, gdzie oprócz saksofonu pojawiają się dodatkowe ozdobniki („BIELAWA”). Częściej są to jednak czyste muzycznie, spokojne, choć niepozbawione ekspresji motywy, które sprawiają, że projekt staje się bardziej zindywidualizowany („dolina_pięciu_stawów”). Czuć w tym znaczącą otwartość na każdy najmniejszy dźwięk, a czasami nawet na ciszę, która w niektórych miejscach, przy tak ascetycznych rozwiązaniach aranżacyjnych, odgrywa znaczącą rolę (łamane fragmenty przeplatane pauzami w „morenie”). Przy tym jego kompozycje stają się formą monologu czy też opowiadania brzmieniem, starannie uplastycznionym na tę okoliczność („36”).
Poszczególne tytuły stają się wskazówką do szerszego ujęcia tej muzyki, która w wielu miejscach hipnotyzuje swoją wymową („drahim”). A ta wiąże się z naturą, a dokładnie z przyrodą Pojezierza Drawskiego, skąd pochodzi Markanicz. Stąd mamy utwory zatytułowane – „spyczyna_gora” (wzniesienie), „szwajcaria_polczynska” (unikalny przyrodniczo mikroregion), „komorze” (jezioro graniczące z powiatem drawskim) itd.
Intrygujący staje się więc obszerniejszy aspekt związany z solowym albumem artysty, który doskonale potrafi wyważyć energię, balansując na granicy świadomego wyciszenia i twórczej wyrazistości. A wszystko zostało oderwane od innych elementów, które mogłyby zakłócić obraz czytelnie wyzwolonej, zgranej na żywo muzyki (live sesja). I trzeba przyznać, że łatwo wciągnąć się w ten świat, gdzie malownicze motywy umilają nam odbiór poszczególnych utworów, które przy okazji pokazują kreatywność Tomasza Markanicza. Dla kogoś może to być za mało, bo niewiele tu efekciarstwa. Dla innych będzie to zaletą, bo album „Lądolód” błyszczy na tle mainstreamowego szumu i pstrokatości. Dlatego może się okazać, że tego właśnie potrzebujemy w przebodźcowanej codzienności.
Łukasz Dębowski