Zaczęło się od tańca, później przyszło pisanie wierszy, aż w końcu nadszedł czas na tworzenie autorskiej muzyki. Jeszcze kilka lat temu do głowy by mu nie przyszło, że będzie śpiewał, a dziś wydaje legalną płytę za pośrednictwem dużej wytwórni. O swoich muzycznych początkach, krytyce, z którą się spotkał, czy o wsparciu jakie otrzymał od Margaret i Kacezeta, opowiedział nam Hanafi. Zapraszamy do lektury.
fot. materiały prasowe
Zacznijmy od najważniejszego. Gratuluję świetnej “3:33”, lecz zaskoczyłeś mnie, że nie jest to stricte rapowa płyta.
Bardzo mi miło. Szczerze mówiąc, to dla mnie coś nowego, bo wcześniej tylko rapowałem. Gdy dołączyłem do Gaja Hornby, Margaret powiedziała mi, że mam zacząć śpiewać. Jako jedyny spod ich skrzydeł pisałem sam, ale wiedziałem, że teraz muszę pisać piosenki, a nie wersy pod nawijkę. Początkowo mnie to zdziwiło, bo przyszedłem do tej wytwórni z myślą o tworzeniu hip-hopu czy R&B, ale finalnie przekonali mnie do swojego pomysłu. Stwierdziłem, że warto spróbować. Pojechałem więc do nich na minicamp do lasu, gdzie mają studio. Gosia akurat była wtedy w trasie, więc pracowałem tylko z Kacezetem (Piotrkiem). Zaczęliśmy od długich spacerów po lesie, szukając inspiracji w dźwiękach natury. Jedynymi żywymi stworzeniami wokół nas były leśne zwierzęta. To była próba stworzenia muzyki, która będzie spójna zarówno ze mną, jak i z nimi. Było to dla mnie wielkie przeżycie, które pomogło nam stworzyć utwory, których nie da się łatwo porównać do innych. Zależało mi na tym, bo niezależnie od tego, co kto o mnie myśli jako o człowieku, nie będzie mógł powiedzieć, że moja muzyka jest kiepska czy czymś zainspirowana.
Ciekawy proces, tym bardziej, że aktualnie rynek nastawiony jest na robienie coraz więcej i szybciej. Wy jednak znaleźliście czas, żeby dać tej płycie oddech.
Taką pracę nie na siłę zawdzięczam Gosi i Piotrkowi. Zawsze nakładałem na siebie presję, starając się działać szybko i intensywnie. U nich jednak pracowaliśmy w cyklach: 45 minut pracy, a potem 15-20 minut przerwy. W tym czasie mogłem coś zjeść, pójść na spacer, czy po prostu zresetować głowę. Zmiana otoczenia jest ważna, bo trudno pracować, gdy przez godzinę słuchasz tej samej melodii. Dzięki temu można pracować nawet 10-12 godzin dziennie, bo przerwy sumują się do kilku godzin odpoczynku. To może przypominać szkolną metodę, ale działa, bo jeśli potrzebujesz więcej przerwy, to po prostu ją sobie robisz.
Czyli rozumiem, że tak naprawdę tworzenie z nimi to cały proces, a nie tylko produkcja numeru za numerem.
Totalnie tak. Dają Ci kilka opcji do wyboru i to Ty decydujesz, którą wybierzesz. Mogą zrobić wszystko za Ciebie, bo są niesamowicie utalentowanymi muzykami, a Twoim zadaniem jest tylko nagrać dobre wokale. Jednak jeśli komuś bardziej zależy, zazwyczaj wybiera wariant, w którym wspólnie tworzycie utwór. Oni otwierają drzwi i pokazują różne sposoby, jak można przetwarzać muzykę. Czuć, że robią to z pasji, bez presji zarabiania na życie, co pozwala im na pełną wolność artystyczną. Nauczyłem się tam, że jeśli danego dnia nic Ci nie wychodzi, lepiej odpuścić. Nie ma sensu się stresować, jutro też jest dzień i wtedy możesz to zrobić o wiele lepiej.
To jest też luksus, który daje zaplecze finansowe, na które niestety nie każdy może sobie pozwolić.
Tak, i właśnie dlatego moja płyta wyszła na tyle dobrze, bo nie miałem narzuconej presji z góry. Oczywiście sam sobie ją trochę narzuciłem, bo chciałem, żeby na płycie były moje teksty i melodie. Produkcyjnie dużo pracy wykonał Kacezet, więc czułem dodatkową presję, żeby moja część nie odstawała od jego. On i Gosia działają w tej branży od dawna i odnoszą niemałe sukcesy. Chciałem udowodnić im i sobie, że potrafię stworzyć wartościowy materiał, spójny z moim życiem, ale też taki, z którym ludzie będą mogli się utożsamić. To są też utwory, które mogę pokazać moim rodzicom czy dziadkom. Zawsze trochę wstydziłem się pokazywać swoje rapsy bliskim, bo to jednak ludzie z innego pokolenia. Teraz, gdy moje utwory mają bardziej piosenkową formę, mogę im je pokazać z przyjemnością, bo wiem, że łatwiej im będzie je zrozumieć.
Właśnie, a jak na to wszystko reaguje Twoja rodzina? Są zaangażowani w ten proces Twojego rozwoju muzycznego?
Generalnie nie za bardzo. Większość mojej rodziny wybrała ścieżkę naukową, więc moja muzyczna droga jest dla nich całkowicie niezrozumiała. Dla nich to bardziej hobby i nie do końca pojmują, że właśnie wydaję legalną płytę. Moja mama często pyta, co u mnie, ale nie rozumie tej muzyki, więc robi to bardziej dla mnie niż z rzeczywistego zainteresowania. Ważne, że nikt mnie nie sabotuje, choć nie mogą mi też w żaden sposób pomóc. Nie winię ich za to, każdy ma swoją drogę. Ja sam zacząłem robić muzykę dość późno, bo w tym roku kończę 25 lat.
fot. materiały prasowe
Kiedy w takim razie zaczęła się u Ciebie droga z muzyką?
Moja droga muzyczna zaczęła się dawno temu, ponieważ zanim zacząłem tworzyć muzykę, przez 8 lat tańczyłem breakdance, hip-hop i tańce towarzyskie. Byłem nawet dwa razy na Mistrzostwach Polski, gdzie z siostrą zajęliśmy trzecie miejsce, a z grupą drugie. Tańczyłem bardzo zajawkowo, jeździłem na warsztaty z Leszna do Poznania i oglądałem różne filmiki i teledyski, w których ktoś tańczył. Był to dla mnie wielki, nieosiągalny świat. Było to dla mnie również źródło muzyki, a ja od zawsze dużo śpiewałem. Nigdy natomiast nie dopuszczałem do siebie myśli, że mógłbym zająć się muzyką na poważnie. Jestem słuchowcem i do dziś potrafię nauczyć się piosenki po dwóch przesłuchaniach. Wciąż pamiętam utwory sprzed 10 lat i znam w nich każdy wers i linię melodyczną.
W liceum moje zainteresowanie tańcem trochę zniknęło, ponieważ pojawiły się inne tematy. W 2019 roku zacząłem pisać krótkie wiersze, które publikowałem na Tumblrze. Miały po 3-4 tysiące notek i stało się to moim guilty pleasure – wracałem ze szkoły, siadałem na łóżku i pisałem wiersze. Z czasem poznałem kolegę, który był początkującym YouTuberem. Zaproponował mi, żebym spróbował nagrać utwór na jego mikrofonie do streamów. Niestety, jakość nagrania była tragiczna, ale mimo to je opublikowałem. Numer zdobył 30 tysięcy wyświetleń, ale spotkałem się z dużą krytyką w komentarzach. Później poznałem gościa z Katowic, który pomógł mi nagrać trzy piosenki, które na SoundCloudzie osiągnęły około 100 tysięcy odsłuchań. To dało mi nadzieję, że warto spróbować iść w tym kierunku. Zanim trafiłem na właściwych ludzi, odbijałem się od różnych studiów i producentów, bo miałem dużą motywację do tworzenia nowych utworów, a oni byli zainteresowani czymś innym. Chwilę przed dołączeniem do Sony i Gaja Hornby poznałem producenta Adasha. Wspólnie zrobiliśmy numer „Antisocial”, który bez klipu czy reklamy zdobył ponad 250 tysięcy wyświetleń. W Gaja Hornby mieli wtedy nabór do wytwórni i udostępniali bit, na którym można było nagrać numer. Ja natomiast trochę to obszedłem i wysłałem im prewkę właśnie numeru z Adashem. Gdy już wydałem ten numer to musiał on w jakiś sposób do nich dotrzeć, bo Margaret udostępniła ten kawałek u siebie na instastory i mnie oznaczyła, a Kacezet zaobserwował mnie i zaproponował spotkanie.
Początki, rozumiem, nie były łatwe.
To prawda. Nadal na dysku mam dużo niewydanego materiału, zarówno solowego, jak i nawet wspólnego z Gosią. W zależności od tego, jak przyjmie się „3:33”, zobaczymy, co dalej. Wydanie utworu daje mi poczucie zadowolenia z siebie, a tworzenie nowych rzeczy podbija moje poczucie własnej wartości. Kiedyś natomiast robiłem kontent na Snapchacie i miałem ponad 60 tysięcy subskrybentów, więc gdy zacząłem tworzyć muzykę, to ludzie od razu oczekiwali ode mnie jakości. Pierwsze nagrania były budżetowe, a lirycznie też nie były ambitne. Spotkałem się z krytyką, która na pewien czas zniechęciła mnie do muzyki. Po jakimś czasie wróciłem, pracowałem setki godzin i zainwestowałem sporo pieniędzy. Inwestowałem w muzykę bez wsparcia, ale usłyszałem, że dobrze piszę, więc zacząłem pisać teksty dla innych artystów i influencerów. Teraz nie przyjmuję już ofert bycia ghostwriterem, bo było to dla mnie wyczerpujące. Teraz chcę robić muzykę tylko dla siebie, ale cieszę się, że numery z moimi tekstami osiągnęły sukces na Spotify. Aktualnie stawiam na siebie i obserwuję, jak przyjmie się mój najnowszy album. Mam też dobre relacje z Kacezetem i Margaret, które myślę, że zaowocują w przyszłości. Jestem im bardzo wdzięczny za pomoc, bo naprawdę dużo mi pomogli. Oprócz tego, że zrobiliśmy fajną otoczką wokół naszej współpracy, to reszta wyszła naprawdę naturalnie. Bez presji czy złej krwi.
A Ty w ogóle byłeś fanem Margaret zanim dołączyłeś do jej labelu?
Może nie byłem jej fanem, ale znałem i lubiłem wiele jej utworów. Pamiętam, że na pół roku przed tym, jak Margaret otworzyła swój label, mama zapytała mnie, czy wyobrażam sobie rozwijać się pod czyimiś skrzydłami. Odpowiedziałem wtedy, że tak, właśnie pod Margaret, bo była jedyną polską artystką, której wokal nie zdradzał od razu, że jest z Polski. Imponowały mi też jej ruchy sceniczne i artystyczne podejście, bo można się było od niej wiele nauczyć. Zawsze jeździłem na jej koncerty, jeśli grała w pobliżu. Spodobało mi się, że w pewnym momencie zaczęła współpracować z raperami, jak choćby w numerze „Układanki” z Young Igim, który uwielbiam. Margaret broni się swoją ciężką pracą, warsztatem i talentem. W branży pełnej udawania ona jest autentyczna, przykłada się do najmniejszych detali. Jest też kobietą, a wiemy, że w tym świecie nie mają one za łatwo. Od prawie kilkunastu lat jest celebrytką, więc paparazzi co jakiś czas robią jej zdjęcia i starają się szukać afer. Ludzie mają różne oczekiwania, ale nie zawsze trzeba iść najbardziej oczywistą drogą. Przegadałem z nią wiele godzin i wiem, że ta branża nie oszczędza nikogo.
Jej historia to też zerwanie z dnia na dzień międzynarodowego kontraktu z Warnerem. Myślę, że nie każdy ma tyle odwagi.
Nie ma co się oszukiwać, kiedyś międzynarodowe kontrakty podpisywało się głównie dla prestiżu. Później trzeba było z nich uciekać, żeby nie oddawać prawie wszystkich pieniędzy, które generujesz jako artysta. Myślę, że Margaret i tak bardzo im się opłaciła zanim zakończyła kontrakt. Cieszę się, że z Gosią i Piotrkiem udało mi się nawiązać również prywatną relację. Robimy biznes, ale możemy też normalnie porozmawiać i wspierać się na różnych płaszczyznach. Gdybym miał wybierać ponownie, kogo wybrać na mentora, nie zmieniłbym nic. Dzięki nim wiele się nauczyłem, poznałem wspaniałych ludzi i lepiej zrozumiałem rynek. Zaskoczyło mnie, jak trudno czasem dogadać się z niektórymi osobami poznanymi na imprezach czy premierach. Networking bywa wyzwaniem, bo każdy chce się pokazać i coś osiągnąć, a ja nie mam takiego podejścia. Nie lubię być w centrum uwagi. Wolę, żeby ludzie mówili o mojej muzyce, a nie o mnie. Nawet jeśli promocja płyty będzie udana, raczej nie będę się zbyt często udzielał medialnie. Nie lubię sztucznej atencji i nagłego zainteresowania tylko dlatego, że robię kilkumilionowe wyświetlenia. Chcę żyć z tego, co kocham, ale też pomagać innym, którzy potrzebują wsparcia. Sam nieraz go potrzebowałem i nie otrzymałem, więc wiem, jak to jest. Ważne jest dla mnie, żeby móc tworzyć swoją sztukę i mieć przy tym spokój ducha.
A Ty w ogóle słuchasz polskiej muzyki?
Orientuję się w tym, co dzieje się na naszej scenie, ale nie słucham jej na co dzień. Wolę muzykę, która mnie inspiruje. Ostatnio jest to twórczość Dominica Fike’a, który grał w serialu „Euphoria”. Szukam nowych brzmień. Z polskich rzeczy mogę polecić „Siniaki i cekiny” Margaret oraz oczywiście moją płytę (śmiech).
Słuchasz swojej płyty?
Tak, i szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że wyjdzie tak dobrze. Oczywiście są numery, których słuchając, mam ochotę coś poprawić, ale kto tak nie ma.
Rozmawiał: Mateusz Kiejnig