„Bailando” to nowy album Tomasza Makowieckiego, który powstał po długich latach fonograficznej ciszy. Teraz po dekadzie, w wieku czterdziestu lat artysta wraca ze słodko-gorzką płytą. Sam mówi, że to jego katharsis. Na czym polega to oczyszczenie? O tym można dowiedzieć się z naszego wywiadu z Tomaszem. Zapraszamy do lektury.
fot. Piotr Pytel
10 lat oczekiwania na nową płytę, to dosyć długo. Czy przez ten czas dopadały Cię myśli, żeby zupełnie zrezygnować z solowej działalności?
Wielokrotnie dopadały mnie momenty zwątpienia w to, co robię i czy w ogóle tworzenie solowo muzyki ma jakiś sens. Zastanawiałem się, co chciałbym powiedzieć ludziom, a także co mógłbym im poprzez muzykę przekazać.
Nie zawsze wierzyłem w swój talent, ale z drugiej strony dostawałem feedback od fanów, którzy wciąż czekali na nowy album. Czułem presję, ale miewałem również uczucie, że jestem potrzebny, dlatego ostatecznie dokończyłem te piosenki, które się na niego złożyły. Często powtarzałem, że tak samo pracowałem, jak nie pracowałem nad tą płytą, bo też chciałem sprawdzić ponadczasowość niektórych utworów, choć kilka z nich pojawiło się ostatnim sumptem. Ostatecznie myślę, że „Bailando” ukazuje się we właściwym czasie.
Wspomniałeś o ponadczasowości piosenek. Czy to znaczy, że to co tworzysz musi potem swoje odleżeć, żebyś nabrał do tego przekonania?
W tym przypadku tak było, choć jak wspomniałem znajdują się na płycie utwory, które powstały szybko i spontanicznie. Najstarszą piosenką jest kawałek „Nie ma nas”, w którym pojawiła się Katarzyna Nosowska. Dokładnie pamiętam okoliczności jego powstania. Najnowszą propozycją jest za to numer „I co?”. Ten album faktycznie dojrzewał ze mną przez lata. Miałem takie momenty, że wracałem do tych utworów, znów odkrywałem w nich coś fajnego – zdarzało się, że czasem prowadziła mną ekscytacja muzyką. Później nadchodził czas, że zostawiałem te piosenki, bo zajmowałem się innymi rzeczami. A czas sobie leciał…
Przez lata zajmowałeś się też muzyką w innym zakresie, bo masz własne studio nagrań.
To prawda, zajmowałem się też innymi sytuacjami związanymi z muzyką. Tworzyłem muzykę do reklam, ale również do wystaw malarskich, albo filmów. Czasem pomagałem innym robić piosenki, gościłem u siebie w studiu nagrań muzyków francuskich, którzy przyjeżdżali do Polski na kontrakty i wymiany. W pewnym momencie łatwiej było mi tworzyć dla innych niż dla siebie, a to dlatego, że jestem w stosunku do własnej osoby bardzo krytyczny i wymagający. Po pewnym czasie czułem, że muszę skończyć ten album, bo jestem go winien mojej publiczności. Wiem, że bardzo fajna była ostatnia prosta związana z jego nagraniami.
W jaki sposób łączyłeś piosenki powstałe na przestrzeni wielu lat w jedną całość?
Przyznam, że zastanawiałem się nad tym, czy te piosenki do siebie pasują. Myślałem, czy to nie jest za mało spójne, ale gdy wszystkie piosenki dostały ostatecznego sznytu, złożyły mi się ostatecznie w jedną całość.
W takim razie, gdybyś miał podsumować ostatnie 10 lat, to jaki był to dla Ciebie czas?
Bywało bardzo różnie. Były dobre momenty, ale też wiele czasu poświęciłem wychowaniu dzieci, czego zupełnie nie żałuję, bo widzę, że to procentuje. Nie będę więc mówił, że popełniłem błąd, bo zrobiłem sobie przerwę. To był fajny czas z rodziną, ale przecież 2 lata zjadła nam pandemia. Były więc dobre i złe chwile, bo takie jest życie. U mnie praca nad piosenkami wiąże się z odcięciem się od świata zewnętrznego, a więc skupiam się wtedy tylko na tym. Wiem, że jest to bardzo egoistyczne, a w tym przypadku nie miałem już takiej możliwości, że rzucam wszystko i zajmuje się tylko muzyką. Tak było wcześniej, gdy nagrywałem poprzednie płyty.
Można mieć wrażenie, że album „Moizm” zyskał na swojej popularności długo po jej premierze, czego potwierdzeniem było ponowne jego wydanie przez Ciebie po latach. Czy zgodzisz się, że do Twojej poprzedniej płyty „Moizm” publiczność musiała dojrzeć?
„Moizm” była ostatnią zakontraktowaną płytą dla mojego poprzedniego wydawcy i powstawała już na innych warunkach. Tamten album był formą mojego uwolnienia. Dla mnie to muzyka wolności, bo nikt mi się wtedy nie wtrącał i nie podpowiadał zrób coś tak, albo inaczej. Wtedy dałem upust fantazji i pamiętam, że podczas premiery były obawy, czy ona gdzieś tam nie przepadnie. Czułem, że „Moizm” był za trudny – niekoniecznie dla słuchacza – ale dla przekaźników muzyki, m.in. rozgłośni radiowych. Wtedy piosenki miały być krótkie, a różne produkcje stawały się podobne do siebie, więc moje propozycje były w tamtym czasie „pod prąd”. One zaczęły więc sobie żyć własnym życiem poza pierwszym obiegiem, bo też nie była to muzyka komercyjna.
Po trzech latach wygasła licencja z wytwórnią i nagle ten album zniknął – fizycznie przestał istnieć. Nie było go też w digitalu. Winylu nikt nie chciał wydać. Prawa do muzyki odzyskałem, ale nie do wizualnej strony, więc wydałem „Moizm” sam po kilku latach, ale z inną okładką. Może uda się zrobić kolejną reedycję? Myślę o tym. Ciekawe jest, że ta płyta sobie gdzieś tam funkcjonowała i zaczęła wciąż docierać do nowych odbiorców, którzy nawet nie pamiętali, że ona wyszła w 2013 roku. Kiedy sprzedałem cały wznowiony nakład w dwa dni, to zacząłem się zastanawiać – o co chodzi? Mały sukces po czasie potwierdził, że stała się ona wręcz ikoniczna, a ja dostałem syndrom „moizmu” podczas nagrywania nowych utworów, bo przecież ciężko ścigać się z tamtym albumem.
Czujesz, że łączy coś „Moizm” z Twoją nową płytą „Bailando”?
Na pewno to są dwa różne projekty, ale być może jakieś echo „Moizmu” pobrzmiewa na nowej płycie, bo to ciągle jestem ja… choć po wielu latach inaczej widzę różne rzeczy.
Jednym z singli promujących „Bailando” został bardzo znamienny utwór „Nie ma nas”, bo nagrany wspólnie z Katarzyną Nosowską.
Właśnie to jest ciekawa historia, bo akurat ten utwór powstał bardzo intuicyjnie, po jednym z zimowych koncertów w ciągu jednej nocy. W moim przypadku proces tworzenia bywa szybki, bo to jest impuls. Łapię za instrument, zapisuję jakąś formę piosenki, a potem to zostawiam, by do tego później powrócić. „Nie ma nas” pojawiło się jednak w pełniejszym wymiarze, bo od razu wymyśliłem linie wokalne i wiedziałem, że zaśpiewam to w duecie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, kogo mógłbym zaprosić do współpracy.
Czy podobnie było z utworem „Na paluszkach”, który także zaśpiewałeś w duecie, tylko tym razem z Julią Wieniawą?
Chciałem stworzyć piosenkę z poetą Piotrem Fiedlerem, z którym nie miałem okazji wcześniej współpracować przy okazji tekstów. Rozmawialiśmy o tym kilkakrotnie, po czym wysłał mi tekst, z założenia mający być kołysanką. Ułożyłem więc zwrotki, refreny… Poczułem wtedy, że muzyka niesiona tymi słowami sama do mnie przychodzi. Potem moja znajoma podesłała mi wywiad z Julią Wieniawą, która zapytana, z kim chciałaby zaśpiewać, odpowiedziała, że ze mną. A Julia jest taką osobą, że jak coś sobie postanowi, to musi to osiągnąć. Gdy dotarła do mnie ta informacja, zacząłem intensywnie myśleć, co by tu zrobić i w końcu wysłałem jej ten utwór. No, bo czemu nie? A jej spodobał się kawałek „Na paluszkach”, więc potem spotkaliśmy się w studiu Olka Świerkota i wystarczyło kilka godzin, żeby został on zarejestrowany.
Z Katarzyną Nosowską nie udało Ci się spotkać w studiu nagraniowym?
Nie udało się, a wynika to z kilku kwestii. Dla wielu wokalistów nagrywanie wokali staje się bardzo intymną, może nawet wstydliwą sprawą i właśnie dla Kasi taki był, co doskonale rozumiem. Wiesz, ja mam podobnie, gdy czuję, że jest ktoś obok w studiu nagraniowym, to wiem, że już nie zaśpiewam niczego tak, jakbym chciał. Kasia również tak ma. Widzieliśmy się wcześniej, żeby omówić szczegóły, ale dwa dni przed nagraniem zadzwoniła, mówiąc – chciałabym być sama podczas rejestrowania mojego wokalu. A dodatkowo „Nie ma nas” wymaga takiego trochę intymnego podejścia, w końcu to jest refleksyjny utwór.
Mówisz, że nagrywanie wokali dla Ciebie również jest intymnym procesem, więc jak sobie dawałeś radę wcześniej, gdy nagrywałeś pierwsze płyty, kiedy to w studiu było zapewne więcej ludzi?
Nigdy tego nie lubiłem. Z perspektywy czasu słyszę, że śpiewałem inaczej – nie byłem zbyt otwarty. Studio nagraniowe było i wciąż jest dla mnie miejscem stresującym. Duża część producentów mówi, że czasem muszą się nakombinować – wręcz bawiąc się w psychologów – żeby artyści nie czuli tego stresu. Kiedyś miałem okazję współpracować ze Zbigniewem Wodeckim, który był prawdziwym estradowcem. On wchodził do studia, nagrywał tyle, ile trwał utwór i nie miał z tym problemów. Ale niewielu jest takich artystów jak Zbigniew Wodecki.
A z Anitą Lipnicką nagrałeś kiedyś duet na jej album „Miód i dym”. Jak z Twojej perspektywy wyglądała tamta współpraca?
Numer „Jak Bonnie i Clyde” nagrywałem u siebie w studiu i potem wysłałem go Anicie, czyli dla mnie całkowicie komfortowa sytuacja.
Na płycie „Bailando” znajduje się też tajemniczy numer o tytule „Gary Hell”. Gary to postać związana z polskim punk rockiem, ale czy o niego tutaj chodzi? Jaka historia kryje się za tym utworem?
Gery Hell to postać, która jest wpleciona w tkankę Sopotu. Jest to legenda polskiego punka, ale też człowiek renesansu, artysta malarz, mający bogatą historię. Życie go trochę poturbowało, ale często pojawiał się podczas różnego rodzaju sytuacji artystycznych – od jam sesion aż po mniej formalne spotkania towarzyskie. Za każdym razem, gdy spaceruję po Sopocie, to zawsze go spotykam. On chodzi swoimi ścieżkami, lubi opowiadać różne historie, zaczepiać ludzi, pytając się po prostu – co słychać. Czasem doradza mi, w co powinienem się ubierać, bo ma świetne rozeznanie w różnych dziedzinach życia. A Gary jak się rozgada, to nie ma stop. Tym utworem chciałem mu oddać hołd, choć inspiracje wywodzą się z samego Sopotu. Nawet mu powiedziałem, że powstał taki numer, a on na to „no, fajnie, dzięki. A co Ty teraz grasz. Jazz?” (śmiech). A sam utwór, jeśli chodzi o formę muzyczną powstał z improwizacji.
fot. okładka płyty
Czy na płycie „Bailando” są jakieś momenty, które są Tobie wyjątkowo bliskie?
Ten album towarzyszy mi długo, więc to się zmienia, bo też zacząłem tracić poczucie dystansu do tego materiału. Teraz dopiero zderzę się z rzeczywistością, kiedy ta osobista rzecz nie będzie już tylko moja i ludzie zaczną wskazywać własne utwory, które są dla nich ważne, choć mogą również stwierdzić, że to do nich ta muzyka nie trafia, bo to nie jest „Moizm”. Na pewno mam swoje ulubione momenty na tej płycie – jednym z nich jest „Jadę metrem”. On mnie wewnętrznie łechce, choć poprzez koncerty może się zmienić jeszcze mój odbiór tego materiału. Występy na żywo są dla mnie najważniejsze i wciąż czuję się przede wszystkim artystą koncertowym. Stęskniłem się za sceną i zespołowym graniem, bo ostatnio występowałem głównie w składzie jednoosobowym.
Czy koncerty sprawią, że materiał z płyty „Bailando” będzie miał jeszcze inne oblicze?
To na pewno. Na koncertach dzieje się magia, a improwizowane formy niektórych utworów pozwolą nam jeszcze dalej z nimi popłynąć. Nie jestem zwolennikiem karaoke, czyli całkowitego przełożenia, tego co znajdziemy na płycie. Wiadomo, że niektóre piosenki mają już swoją określoną formę, ale dzięki elementowi improwizacji można przenieść je w jeszcze inne miejsce. Mam fajnych kumpli w zespole, więc koncerty będą dla mnie czystą przyjemnością.
Jak to jest z tym Twoim pisaniem tekstów? Dlaczego na tej płycie posiłkujesz się tekstami innych artystów?
Wiesz, kiedy piszę melodię przychodzą mi do głowy różne słowa. Czasem śpiewam po angielsku, a czasem w mniej określony sposób. Wiele z moich myśli, które już zdecyduję się wyrazić w języku polskim, zostaje potem w tych tekstach, więc to nie jest tak, że nie mam wpływu na to, co jest w nich zawarte. To taki strumień świadomości, który z siebie wyrzucam, jak u freestyle’owców i potem coś z tego się zachowuje. Często czerpię z motywów improwizowanych. Później spotykam się z tymi tekściarzami i wiele ze sobą rozmawiamy. Prowadzę też własny zeszyt A4, gdzie chaotycznie zapisuję wszystkie myśli i potem z nimi to obgaduję.
Kiedyś bez problemu pisałem teksty, nie miałem w tym żadnych zahamowań, do momentu, gdy nie poznałem się z Przemkiem Myszorem i Wojtkiem Powagą. Później założyliśmy zespół No! No! No!. Zawsze miałem do nich ogromny szacunek, przez to, co zrobili dla Myslovitz. Kiedy zobaczyłem ich podejście do tekstów, to ja się trochę wycofałem. Oni nie dali mi odczuć, że coś robię nie tak – wręcz zachęcali mnie do pisania, ale ja czułem, że nie dorastam im do pięt. Skupiłem się więc na tym, co wychodzi mi lepiej. Teraz próbuję skończyć z takim podejściem. Kiedyś z Kasią Nosowską próbowałem nawiązać kontakt w kwestii pisania tekstów, przyszedłem do niej, a ona – „przecież Ty świetnie piszesz, ja nie będę Ci nic pomagać”. Może teraz zacznę pisać piosenki, zaczynając od tekstu, a nie odwrotnie, jak to miało miejsce dotychczas.
Kiedyś nagrałeś taki utwór zatytułowany „Najdłuższe pocałunki w Polsce”. Dlaczego nie zdecydowałeś się go zamieścić na płycie „Bailando”?
Ten utwór był dla mnie jednorazowym wyskokiem i nawet zastanawialiśmy się z wytwórnią, czy go zamieścić na tej płycie. Nie czułem powiązania tamtej piosenki z tym materiałem, więc po prostu z niej zrezygnowałem.
Powiedziałeś o płycie „Bailando”, że jest to Twoje katharsis i „porusza to, czego wcale nie chcesz dotykać”. Mógłbyś rozwinąć to stwierdzenie?
Przez długi czas czułem presję i oczekiwania. Wiedziałem, że ludzie czekają na ten materiał, a niektórzy zapewne już się na mnie wkurzali. Co ciekawe, płyta miała ukazać się w 2023 roku, bo już wtedy skończyłem mastering z Rafałem Smoleniem. Potem pojawiła się okładka, wysłałem wszystko do wytwórni i mówię, że możemy to wydawać. A oni wtedy – „co byś powiedział, gdybyśmy przenieśli premierę na następny rok?”. Pomyślałem – „to wy teraz tak ze mną pogrywacie?” (śmiech). Zrozumiałem jednak ten ruch i wiedziałem, że trzy miesiące nie zrobi nam różnicy. Uważam, że ta płyta ukazuje się we właściwym czasie. Mam jeszcze dużo pracy przed sobą, ale katharsis faktycznie miało miejsce. Cieszę się również, że wraz z zamknięciem tej płyty, pojawiły się już nowe pomysły, nad którymi będę pracować.
Jak rozumieć w ogóle tytuł „Bailando”, bo przecież ten album raczej nie jest taneczny?
Gdyby dosłownie wytłumaczyć bailando, to znaczy „tańcząc”. A w tańcu mamy taki motyw bycia tu i teraz. To jest tęsknota do życia chwilą, wręcz nostalgia do takich momentów, których nam na co dzień brakuje. Żyjemy w swojej rutynie, co po czasie przynosi nam chęć ucieczki z takiego życia. Wtedy ludzie podejmują radykalne działania, właśnie po to, żeby coś zmienić. Bailando jest tęsknotą za życiem chwilą.
Czy czujesz, że z czasem stałeś się bardziej refleksyjny?
Na pewno tak. W wieku 40 lat dopadła mnie refleksja, że doceniam swoje życie i to, w jakim jego punkcie się znajduję. Pomimo wszystkich głupot, które narobiłem, jestem bardzo zadowolony. Mogłem to życie inaczej poprowadzić, ale w miejscu, w którym ostatecznie wylądowałem – ze wszystkimi otaczającymi mnie ludźmi – jest mi po prostu dobrze… Mam też super dzieciaki.
Czy Twoje dzieci są recenzentami muzyki, którą tworzysz?
Syn ma już 14 lat, moja córka niedawno skończyła 12 lat. Dzieci są recenzentami nie tylko mojej muzyki, ale też okładki, teledysków. Moja córka jest ukierunkowana artystycznie, więc ważne jest dla mnie to, co ma do powiedzenia. Syn jest umysłem ścisłym, ale jemu też puszczam swoje kawałki. Uważają, że jestem w porządku, bo nie robię boomerskich rzeczy. Mówią, że moja muzyka jest w porządku, choć wiedzą, że wyruszę z koncertami, więc nie będzie mnie czasem w domu.
A potrafiłbyś określić, jaką muzykę tworzysz?
To jest po prostu pop. Ubolewam nad tym, że żyjemy w czasach, gdy muzyka robi się jednolita. To, co wchodzi do radia, często jest bardzo podobne do siebie. Ale zauważ, że to dotyczy nie tylko muzyki, bo przecież wychodzisz na ulicę i okazuje się, że samochody także są do siebie podobne, pomimo różnych marek. Wszystko tak bardzo homogenizuje się w tych czasach. A ja wierzę, że ludzie zatęsknią za melodią, refleksją… czymś, co nie będzie wpisywać się w jakiś jeden określony nurt. Dzięki temu muzyka zacznie mieć więcej odcieni. Ostatnio produkcja przejęła treść, ale to już się pomału zmienia, bo ludzie potrzebują czegoś innego. Dlatego bronią się wielkie hity lat 80., gdzie wyrazista melodia była ich siłą, co mogłem zaobserwować, grając dj’skie sety. Gdy puściłem „Take On Me” zespołu A-ha, to był szał. Szukajmy w popie różnorodności – ja jej szukam, tworząc własną muzykę. I niezmiennie uważam, że sztuką jest zrobić dobry pop, który nie tylko porwie tłumy, ale będzie się czymś wyróżniać.
Rozmawiał: Łukasz Dębowski
Dobrze przygotowany wywiad