Album “Freedom Book – Echoes Of Heyday” zrealizowano w kwartecie, we współpracy z wybitnym trębaczem młodego pokolenia – Piotrem Schmidtem. 24 marca ukazała się wersja winylowa tej płyty. Zapraszamy na naszą rozmowę z Mariuszem Bogdanowiczem (Nahorny Trio) i Piotrem Schmidtem.
fot. Piotr Gruchała
Nahorny Trio to najdłużej działający zespół jazzowy w tym samym składzie, bo gracie i tworzycie już razem ponad 30 lat, czego potwierdzeniem jest nowy album “Freedom Book – Echoes Of Heyday”. Czy w kilku zdaniach można określić na czym polega ta Wasza wytrwałość w byciu razem jako band?
Mariusz Bogdanowicz: Odpowiedź jest bardzo prosta – granie z Włodzimierzem Nahornym nigdy się nie nudzi. Wielokrotnie powtarzam te słowa – to chodzenie po nieudeptanym śniegu. Włodek to geniusz. Ma swój własny, niedefiniowalny język. Nikt nie wie jak on to robi. On sam zresztą też. On tak czuje, tak gra i tak tworzy. To jest najważniejsze, to jest baza i wspólny mianownik wszystkiego. Włodek nie mówi dużo jak mamy grać. Raczej pokazuje swoim graniem, sugeruje to muzyką. Tak jest lepiej, to zostawia więcej swobody. Po tylu latach wyczuwamy się już intuicyjnie. My – czyli Włodek na fortepianie, Piotr Biskupski na perkusji i ja na kontrabasie.
Nie wypada mówić o sobie i się chwalić, ale to nie tylko muzyka. Do tego jeszcze trzeba dołożyć produkcję i wydawanie płyt. No i management. To jest moja robota. Zajmuję się tym od początku istnienia tria. Prowadzę też interesy sextetu Włodka, który gra jego transkrypcje polskiej muzyki poważnej – Chopina, Karłowicza, Szymanowskiego. Wydałem trzy płyty tria, jedną sextetu, jest też „Śpiewnik Nahornego” z piosenkami Włodzia w wykonaniu Lory Szafran. No i setki koncertów, może nie na całym świecie, ale prawie. To w wielkim skrócie tyle… Niby proste…
“Freedom Book – Echoes Of Heyday” nagraliście jednak w rozszerzonym składzie, bo do udziału w tym przedsięwzięciu zaprosiliście trębacza – Piotra Schmidta. Jak doszło do Waszej współpracy? Co przekonało Was, żeby razem nagrywać nowe utwory?
MB: Piotr zaprosił nas do zagrania wspólnie organizowanego przez siebie koncertu w Chorzowie. Była to impreza zamknięta dla jego Mecenasów Kultury, jednak koncert był profesjonalnie nagrywany i nagranie z niego dostępne jest na platformie YouTube.
Koncert bardzo spodobał się publiczności i przede wszystkim nam. Włodek, mając w zespole tak znakomitego solistę jak Piotr Schmidt, ma więcej swobody, może operować szerszą fakturą fortepianową, pozwala mu to na większą zabawą brzmieniem. Nadmienię, że współpracuję z Piotrem od wielu lat, zapraszamy się do naszych projektów. Piotr gra na moich płytach, a od trzech lat jest on członkiem mojego kwintetu. Od razu po koncercie zaświtała mi myśl nagrania wspólnej płyty. Okazało się, że Piotrowi też. W powrotnej drodze z Chorzowa rozmawialiśmy o tym z Włodkiem. Od razu była decyzja, że to robimy. To piękny moment, jak wymyśla się taką historię. Była dobra energia. Zadzwoniłem do Piotra i zaproponowałem mu, byśmy taką płytę nagrali i wspólnie wyprodukowali pod szyldem wydawnictwa SJRecords we współpracy z moim Confiteorem i machina ruszyła.
Ostatnia płyta Nahorny Trio „Ballad Book – Okruchy Dzieciństwa”, jak nazwa wskazuję zawiera same ballady. Włodek początkowo nie był entuzjastą tego konceptu, chciał więcej „czadu”. Po jakimś czasie dał się przekonać. Formuła doskonale się sprawdziła. Publiczność słucha tego jak zaczarowana, a nam się gra bajecznie. Bardzo chciałem, aby ta nowa płyta z Piotrem była kontynuacją tej estetyki. Mówi się, że ballada to najwyższy poziom wykonawstwa jazzowego… I tak powstała nowa wartość – “Freedom Book – Echoes Of Heyday”.
Czy można powiedzieć, że udział Piotr Schmidta jakoś inaczej ukierunkował działania pod kątem tworzenia i nagrywania nowego repertuaru?
MB: Piotr zainspirował mocno Nahornego do tego stopnia, że kolejne cztery kompozycje mistrz napisał już po kątem udziału jego trąbki na nagraniu. Na prośbę Włodzia przyjeżdżałem do niego w procesie komponowania nowych utworów, byśmy je wspólnie przegrywali i Włodziu upewnił się co do ich wartości. Mamy sprawdzoną tę metodę od lat. Natomiast sama obecność trąbki w zespole, jeszcze tak wyrazistej i często determinującej rejony, w które muzycznie się zapuszczaliśmy, wpłynęła na naszą muzykę niezwykle mocno. Zarówno charakter, niuanse, paleta brzmienia, inspiracja, motywy, a także frazowanie i sama koncepcja gry zespołowej uległa przemianie. Jest to zdecydowanie powiew świeżości dla tria, który staramy się też jak najczęściej wykorzystywać na koncertach, grając z Piotrem w kwartecie.
Każdy z Was miał ogromny wkład w to, jak ten album się prezentuje. Czy można w jakiś sposób określić to, w jaki sposób wpływacie na siebie jako artyści?
Piotr Schmidt: Cała idea jazzu polega na słuchaniu siebie nawzajem tu i teraz oraz reagowaniu na to, co się dzieje w czasie rzeczywistym. Ja osobiście o interakcji w muzyce pisałem pracę doktorską w 2016 roku na Akademii Muzycznej w Katowicach. Ale jest to atrybut każdego szanującego się jazzmana. Muzyka musi żyć, a życie to ciągła inspiracja i wpływanie na siebie nawzajem. Są różne momenty w muzyce, gdzie poszczególni artyści grają rzeczy mniej lub bardziej sugestywne, które z jednej strony wynikają z rozwoju motywicznego i opowiadania pewnej historii, a z drugiej są refleksją, odbiciem tego, co w muzyce aktualnie się dzieje, kto co gra w danej chwili. Im bardziej sugestywne frazy, tym bardziej odbijają się echem u słuchających kompanów podchwytujących w lot słyszane dźwięki i odnoszących się do nich w kreatywny sposób. Ten żywy organizm to właśnie to, co odróżnia jazz od innych gatunków muzycznych poza rytmiką. Czasem Włodziu zagrał coś bardziej sugestywnego, czasem ja, czasem Mariusz, a czasem Piotr wybił charakterystyczny rytm na perkusji. Tu nie ma lidera, bo w świecie pełnych temperamentu i pewnych siebie artystów każdy z chęcią rzuca coś od siebie do tego tygla, by wspólnie tworzyć całość. Wszystko jednak bazuje na tej płycie na utworach Nahornego, choć jest też kilka pozycji wyimprowizowanych kolektywnie.
Czy przyświecała Wam jakaś ogólna idea, która znalazła swoje odbicie w utworach z tego albumu? Co kryje się w ogóle za tytułem „Freedom Book – Echoes Of Heyday”?
PS: Tytuł nawiązuje do poprzedniej płyty Nahornego – „Ballad Book, Childhood Memories / Okruchy Dzieciństwa”. Jeśli chodzi o pierwszy człon, to tym razem w kompozycjach Nahornego znalazło się dużo więcej wolności, swobody w kształtowaniu materiału muzycznego oraz kilka utworów kompletnie wyimprowizowanych. Znając upodobania Włodzia do free jazzu zdecydowaliśmy się wspólnie nazwać tę płytę „Freedom Book”. Bo też jest w niej dużo więcej swobody wykonawczej i twórczej niż w poprzednich albumach. Natomiast człon „Echoes of Heyday” również nawiązuje do drugiego członu – Childhood Memories. Memories – wspomnienia, natomiast Echoes – echo, wspomnienie. Tym razem nie odnoszące się do dzieciństwa a do momentu szczytowej świetności Chopina Jazzu. Nawiązanie do niej i być może o niej przypomnienie.
fot. materiały prasowe
„Nasze granie ciągle się rozwija, ciągle odkrywamy nowe przestrzenie”. Czy to znaczy, że Wasza współpraca ma niewyczerpywalny potencjał? Jak patrzycie na to, w jakim kierunku podąża Wasza działalność artystyczna?
MB: Zacząłem ten temat w odpowiedzi na pierwsze pytanie. Z tym śniegiem to jest prawda. Na każdym koncercie mam wrażenie, że jestem tu, gdzie jeszcze nigdy nie byłem. To naprawdę ciągłe odkrywanie nowych przestrzeni i zabieranie słuchaczy w magiczną podróż, a oni nam wierzą, chcą z nami tam być i chcą słuchać tej opowieści. Proszę mi wierzyć, że to przemyślana metafora.
Jak już wspomniałem, Włodek to geniusz. Operuje sobie tylko właściwą melodyką, harmonią i fakturą fortepianową. Fenomenalnie panuje nad formą. Nigdy nie gra za długo, zawsze ciekawie. Do tego wszystkiego jego gra jest połączeniem najczystszej słowiańskiej liryki i free jazzowej awangardy. I tak cały czas, bez przerwy, ponad 30 lat.
Jak gram z Włodkiem, to wiem, że mogę zagrać wszystko. To jest muzyka otwarta. Oczywiście są reguły i to bardzo konkretne, ale jego gra, jego podejście sprawia, że mam poczucie totalnego nieskrępowania. To jest wielkie szczęście. To prawdziwa swoboda twórcza. To mi daje Włodzimierz Nahorny.
Jak z perspektywy czasu patrzycie na Wasze dokonania artystyczne jako zespół Nahorny Trio? Czy w ogóle wspominanie tego, co wydarzyło się przez ponad 30 lat działalności zespołu jest dla Was w jakimś aspekcie ciekawe?
MB: Jest tego trochę. Płyty, setki koncertów, tras, jeżdżenie samochodem bez końca. Jak zaczęliśmy naszą współpracę przez wiele lat wypytywałem Włodzia o różne szczegóły z jego kariery. Miałem prywatne wykłady z historii polskiej muzyki jazzowej i rozrywkowej. Wykładam teraz przedmiot, który się tak nazywa. Jestem dobrze przygotowany.
Przypominamy sobie czasem nasze podróże. Zawsze chodziliśmy z Włodziem we dwójkę, dużo zwiedzaliśmy. Pamiętam, jak przeczytaliśmy w przewodniku, że w muzeach watykańskich jest obraz Picassa. Szukaliśmy go ze dwie godziny i okazało się, że to maleństwo 10×10 centymetrów, słabo wyeksponowane, wiszące niemal na schodach. Złaziliśmy Rzym, Edynburg, Paryż, Pragę, Budapeszt, Szanghaj i jeszcze wiele innych miast.
Ale wróćmy do muzyki. Z roku na rok mam wrażenie, że dopiero teraz wiem, jak powinienem grać z Włodkiem. To się rozwija z koncertu na koncert. To, co było, jest już za nami. Teraz gramy inaczej. To jest najważniejsze. Czasem wspominamy koncerty, ale raczej te z nieodległej przeszłości. Ciągle coś się dzieje. Dla mnie jednym z najlepszych w ostatnich latach był koncert tria na festiwalu Jazz na Starówce w Warszawie w 2021 roku. Graliśmy ballady. Obawialiśmy się, jak to zostanie przyjęte. Na świeżym powietrzu, przez duże audytorium, było jeszcze widno. Na tym koncercie wydarzyło się coś magicznego. Miałem wrażenie, że publiczność wstrzymuje oddech. Według organizatorów na Rynku Starego Miasta było wtedy trzy tysiące osób! Zawsze mówiłem, że trzeba grać ballady. Tego w dzisiejszych czasach potrzebujemy, wszyscy, i publiczność, i my muzycy.
Świetnie, że dołączył do nas Piotr. Wspaniale rozumie się w fenomen muzyki Włodka i idiom naszego tria. Dzięki niemu znowu poszliśmy dalej, tam, gdzie jeszcze nie byliśmy. Powtórzę jeszcze raz, już na koniec – granie z Włodzimierzem Nahornym to nieustanna, fascynująca podróż w nieznane!
Album „Freedom Book – Echoes Of Heyday” doczekał się także wyjątkowego wydania na winylu. Czy ma to dla Was symboliczne znaczenie? Czy sami jesteście pasjonatami muzyki, którzy wciąż przywiązują wagę do wydania fizycznego płyty?
PS: Jak najbardziej uważamy że wydawanie płyt fizyczne jest i będzie ważnym elementem obcowania z muzyką. Dziś już wiemy, że także nośniki pozornie niemodne przeżywają czasem swój renesans i wracają do łask przynajmniej wśród wybranej grupy odbiorców. Nie należy tego bagatelizować, a cieszyć się tym, bo też każdy z nośników ma swoje plusy i minusy. Płyta CD to wspaniały gadżet, gdzie poza muzyką w bardzo dobrej jakości mamy też oprawę graficzną, wiele informacji, zdjęć, podziękowań i czasem tekstów opisowych, których próżno szukać w serwisach streamingowych. Wciąż to fajny gadżet, by komuś wręczyć po spotkaniu lub by mieć pamiątkę z koncertu, nawet jeśli ktoś w domu jednak odsłucha płyty z serwisu, to może zajrzy do albumu w wersji CD, by otrzeć się o kawałek historii albumu i po więcej informacji o nim.
Winyl to ciepłe, szerokie brzmienie i jeszcze więcej przestrzeni na artystyczną okładkę, czy teksty i zdjęcia. To celebracja muzyki, święto chwili, podczas którego skupiamy się na słuchaniu bardziej niż gdziekolwiek indziej, bo jesteśmy u siebie w domu, bo co 20 min musimy zmienić stronę i bo posiadacze gramofonów, to często ludzie, którzy bardzo sobie cenią dobrą muzykę i ten właśnie nośnik jest im najbliższy. Sami słuchamy płyt zarówno na winylu, jak i na CD, jak i w internecie. Ja osobiście często słucham kaset magnetofonowych, a też niedawno ktoś namawiał mnie, bym zrobił wersję na kasetach szpulowych, na co się raczej nie zdecyduję, ale to pokazuje, jak zróżnicowane są preferencje i super! Oby pluralizm triumfował! Dlaczego mamy wszyscy być zakładnikami monopolu serwisu Spotify? Oby było jak najwięcej metod słuchania muzyki.
Jako indywidualni muzycy macie na koncie wiele nagranych płyt. Czy tworzenie nowego repertuaru ma dla Was takie samo znaczenie, jak granie go później na koncertach? Czy album „Freedom Book – Echoes Of Heyday” będzie można usłyszeć na koncertach w pełnym składzie jako kwartet?
PS: Tak, każdy z nas wydał już bardzo dużo płyt – zarówno pod swoim nazwiskiem, jak i w różnych zespołach, natomiast tworzenie nowego repertuaru to zawsze wielkie przeżycie. Nie da się obok tego przejść obojętnie, często zastanawiamy się wspólnie nad pewnymi rozwiązaniami lub też pozwalamy twórczej ekspresji i improwizacji wziąć sprawy w swoje artystyczne ręce. Zdecydowanie jest to ciekawy element życia zawodowego muzyka i jeden z najbardziej kreatywnych. Koncerty w jakiś sposób zawsze nawiązują do repertuaru z płyty, choć ostatnio bardziej z płyt, bo też jest z czego czerpać i do czego wracać. Zarówno na swoich prywatnych koncertach gram repertuar z kilku moich ostatnich płyt, jak i u Włodzia Nahornego gramy utwory przekrojowo, choć zawsze dominują tutaj te najnowsze.
Graliśmy już trochę koncertów w kwartecie z tym repertuarem, począwszy od festiwalu w Sulęczynie poprzez klub Jassmine gdzie 17 września 2022 roku odbyła się premiera w wersji CD tego materiału. Kolejne koncerty przed nami, a by być na bieżąco, zachęcam do polubienia naszych profili w mediach społecznościowych, gdzie zawsze informujemy o najbliższych koncertach, a także zapraszam na stronę wydawnictwa SJRecords – www.sjrecords.eu, gdzie można poczytać więcej o tym i innych albumach płytowych.