„Najlepsze rzeczy zawsze powstają bez planowania” – Anieli [WYWIAD]

„Blask” to dojrzały debiut. Nie mogło być inaczej, skoro duet Anieli tworzą: Joanna Prykowska, czyli głos Firebirds, zespołu popularnego w latach 90-tych oraz Paweł Krawczyk, który napisał muzykę na wszystkie płyty zespołu Hey w XXI wieku. Zapraszamy na naszą rozmowę z niezwykłym duetem.

Po przesłuchaniu Waszej płyty „Blask” rodzi się w głowie wiele skojarzeń, z tym, co już kiedyś słyszeliśmy. Czy tak miało być?

Joanna Prykowska: Powiedziałabym nawet, że bardzo dobrze, że nasza muzyka z czymś się kojarzy. Tak miało być i to jest nieuniknione.

Paweł Krawczyk: Tam, gdzie stykają się gitary z syntezatorami, nie ma możliwości, żeby było inaczej. To jest na coś stylizowane, więc słuszne spostrzeżenie.

fot. materiały prasowe

Zacznijmy jednak od początku. Jak to się stało, że zaczęliście w ogóle razem współpracować?

J.P.: To wszystko przez Kaśkę Nosowską, bo ja z Pawłem nawet się nie znaliśmy. Przed zrodzeniem się pomysłu wspólnego tworzenia znalazłam się w takim stanie duchowym, że stwierdziłam – nie będę już śpiewać, ani pisać tekstów. Osiadłam w swoim zaciszu domowym i nie myślałam o tym, żeby znów być wokalistką. Doszłam do wniosku, że mój czas minął – zrobiłam w życiu artystycznym, co miałam zrobić i wystarczy. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie Kaśka i zaproponowała, żebyśmy zrobili coś w trójkę. I to był palec boży. Zauważyłam, że w czasie zwątpienia w siebie dostaję z zewnątrz sygnały, wołające mnie o opamiętanie. Ten telefon skarcił mnie za to, że mogłam pomyśleć o zaprzestaniu śpiewania. W ten sposób Kaśka Nosowska stała się matką chrzestną naszego projektu.

Czyli poznałaś Pawła dopiero przed nagraniami?

J.P.: Nie miałam okazji spotkać się z Pawłem wcześniej. Znałam jego poczynania w zespole Hey, ale nigdy się nie poznaliśmy. Kiedy słyszałam jego utwory, to myślałam – ale ta Kaśka ma fajnie, ma obok takiego faceta, z którym sobie siedzi i robi tak dobrą muzykę. Po telefonie Kaśki przyjechałam do Warszawy i pierwszy pomysł był taki – stwórzmy trio. Potem przyjeżdżałam tylko w weekendy, bo wtedy mój mąż puszczał mnie wolną, żeby realizowała się w stolicy, a on zostawał z dziećmi w domu. Kiedy przyjeżdżałam, to cisnęliśmy, bo chciałam możliwie jak najwięcej zrobić. Kaśka wtedy się wycofała, jakby świadomie zostawiała mnie samą.

Czy pierwszym utworem, który stworzyliście była właśnie „Jaśniejąca”?

P.K.: Kiedy powstał pierwszy szkic tego utworu, to nie było jeszcze wiadomo, że to będzie „Jaśniejąca”. Najpierw powstała baza. Mijały tygodnie i okazało się, że Kaśka trochę się wycofała. Między czasie miała inne pomysły, na to, co chce robić.

J.P.: Zrobiło mi się nawet przykro, że nic się nie dzieje. Czekałam na kontynuację, a tu cisza. Znów zwątpiłam w swoje śpiewanie. Pomyślałam, że pewnie im się to nie spodobało i nie mają ochoty tego kontynuować.

 

fot. okładka płyty

Chcesz powiedzieć, że gdyby nie Anieli, to wciąż nic nowego byśmy od Ciebie nie dostali?

J.P.: Pewnie nie. Stworzyłam jakiś czas temu projekt w Szczecinie z moimi kolegami punkowcami, z którym zagraliśmy nawet dwa koncerty. Wtedy poznałam Pawła i praca z nim pochłonęła mnie na tyle, że odsunęłam tamten zespół na drugi plan.

Na drugi plan odeszła też Joanna & The Forests. Dlaczego?

J.P.: Po drugiej płycie, która nie ukazała się nawet w formie fizycznej, moje drogi ze współtwórcą projektu – Zbyszkiem Szmatłochem rozeszły się. Nie mieliśmy wtedy menagera, ani innych ludzi, którzy pomogliby nam zająć się sprawami organizacyjnymi. A sama nie umiałam tego robić, więc myślę, ze to był powód zawieszenia tego zespołu. Jak wiemy muzyka to nie wszystko, trzeba jeszcze wykonać mnóstwo mrówczej pracy dookoła, a ja do tego nie miałam głowy.

Nawet Maciej Werk z zespołu Hedone nie miał na Ciebie tak dużego wpływu, jak Kaśka Nosowska, dzięki której nagraliście wspólny album „Blask”.

J.P.: Maciej Werk bardzo długo mnie namawiał, ale trafił na trudny okres w moim życiu, więc zupełnie nie myślałam wtedy o śpiewaniu. Namówił mnie jednak na nagranie utworu „Jak”, który znalazł się na płycie Hedone. Powiedziałam wtedy – dobra, zróbmy to, żebyś przestał marudzić (śmiech). Nie rozpaliło to jednak we mnie iskry, żeby stworzyć coś więcej, bo to był dla mnie projekt gościnny.

W takim razie, jak to się stało, że wróciliście do rozmów na temat projektu Anieli?

P.K.: Zadzwoniłem w końcu do Aśki i mówię – skoro nie trio, bo Kaśka się wycofała, to może róbmy to dalej jako duet. Długo ociągałem się z ponownym kontaktem, bo jakoś rzadko dzwoni się do kogoś z propozycją współpracy. Większość zespołów, które założyłem, to zwykle odbywało się w trakcie zakrapianych spotkań, a później okazywało się, że i tak nic z tego nie wychodziło.

Ale współpraca z Jankiem Benedkiem udała się, bo stworzyliście nie tylko wspólny utwór, ale nawet teledysk.

P.K.: Z Jankiem to był też przypadek, bo przyszedł do mnie oddać mi gitarę. Przy tej okazji powiedział, że nagrał kilka kawałków i co ja o tym myślę. Puścił mi wtedy właśnie utwór „Nie ma”, a ja na to – fajny, ale wiesz, ja bym to zupełnie inaczej zaaranżował. I tak od słowa do słowa, okazało się, że został kilka godzin i nagraliśmy ten numer. Totalny przypadek. Znałem Janka z widzenia bardzo długo przed tym spotkaniem, ale tak naprawdę mam z nim kontakt dopiero od trzech lat. Na nowej płycie T.Love też zaaranżowałem klawisze w jednej piosence. A najlepsze rzeczy zawsze powstają bez planowania. Tak też stało się z Anieli, bo także połączył nas przypadek.

W jaki sposób jako Anieli szukaliście porozumienia na gruncie muzycznym, tak żeby Waszej dwójce spodobało się to, co macie razem nagrywać?

P.K.: Ta pierwsza sesja, na której powstał szkic „Jaśniejącej” była bardzo owocna. Wtedy zaiskrzyło i złapaliśmy dobre porozumienie. Kiedy zadzwoniłem do Aśki po przerwie, to wiedziałem już, że praca z nią bardzo mi odpowiada, tym bardziej, że lubię jak śpiewa. Po pierwszym spotkaniu uwierzyłem, że to się uda i warto dalej to kontynuować. Faktycznie zbierałem się długo z kolejnym telefonem. Na szczęście po tej rozmowie zgodziła się, więc szybko przystąpiliśmy do dalszego działania. Pech chciał, że w tym czasie wybuchła pandemia, ale poradziliśmy sobie z tym, bo wysłałem jej mikrofon i zapisałem na kurs obsługi programu, żeby nauczyła się z tym sobie radzić. Po pierwszym odmrożeniu w czasie pandemii, spotykaliśmy się już na weekendowe sesje.

 

Podsuwałeś Asi gotowe sesje nagraniowe, czy razem kombinowaliście w studiu nagraniowym?

P.K.: Początkowo podsuwałem jej gotowce, ale wiele z nich się nie sprawdziło, więc pracowaliśmy na miejscu u mnie w studiu. Staraliśmy się podczas jednej sesji weekendowej nagrywać dwa utwory. Pamiętam, że utwór „Nie ruszaj się” zarejestrowaliśmy razem w sobotę. Czasem mieliśmy tylko szkic, a potem razem kombinowaliśmy, w którym kierunku popłynie melodia.

J.P.: Wykorzystywaliśmy mój pobyt w Warszawie maksymalnie. Jestem trochę niedowiarkiem i często pytałam się Pawła, czy mój pomysł spełnia jego oczekiwania. Jeśli chodzi o muzykę miewam duże obawy, czy to, co wymyślam jest dobre. Czasem wyganiałam Pawła, mówiąc – idź sobie zrób kawę, a ja w tym czasie pośpiewam, wymyślając linię melodyczną. Zdarzało się, że dwie godziny spędzałam sama w studiu, a niekiedy po minucie go wołałam z zapytaniem, co o tym myśli.

A w jaki sposób szukaliście ostatecznej oprawy instrumentalnej oraz aranżacyjnej? Czy w tej materii wiele działo się spontanicznie? Czy wręcz przeciwnie – musieliście rozpisać jakiś plan działania?

P.K.: Trochę się zakłada, a trochę dzieje się spontanicznie. Ja nie lubię i nie potrafię wszystkiego z premedytacją kalkulować. Miewam jakiś pomysł i wtedy czekam na spłynięcie weny. Jeśli ona nadchodzi to pracuję dalej, a jeśli nie – to zostawiam i nic nie robię na siłę. Z tą płytą było tak, że czas okazał się sprzymierzeńcem, bo mieliśmy pierwsze, nieco uboższe wersje tych piosenek. Nagle pojawiła się pandemia i wydanie tego materiału zostało odsunięte w czasie, a ja dalej nad nimi pracowałem. To spowodowało, że brzmią one inaczej niż wtedy, gdy nagraliśmy je za pierwszym podejściem. Taki utwór „Czego nam brak” prezentuje się przez to zupełnie inaczej niż w pierwotnej wersji. Zaskakujące było to, że nawet przy oddawaniu śladów do miksu coś jeszcze zmieniałem.

Czym ujął Cię Paweł jako kompozytor i twórca piosenek?

J.P.: Swoją całkowitą naturalnością i szczerością. Ujęło mnie jego podejście do melodii i nadawanie brzmieniom miękkości.

Ułożenie tych piosenek na płycie wydaje się nieprzypadkowe, bo na początku są żywsze numery, a z czasem dostajemy wolniejsze momenty, aż po całkowicie rozpływający się utwór instrumentalny „Brzask”. To był zaplanowany zabieg?

P.K.: Tak, specjalnie na końcu umieściłem ten ambientowy utwór z odwróconym wokalem. To jest wciśnięcie na ten album moich ambicji, bo chciałbym kiedyś nagrać taki materiał, jak ten utwór „Brzask”. Ostatnio najczęściej słucham takiej muzyki. Na pewnym etapie tworzenia naszej płyty wymyśliłem sobie, że chciałbym nagrać na nią dziesięć piosenek. W pewnym momencie mieliśmy już dziewięć kawałków i Joanna się mnie pyta – kiedy nagramy w końcu tę ostatnią? Kiedy poukładałem sobie to, co już stworzyliśmy doszedłem do wniosku, że nie chcę już kolejnej piosenki. I wtedy odezwała się ta moja ambientowa dusza, która podpowiedziała mi, żeby nagrać taką kompozycję, która będzie zamknięciem całości.

A jak po wielu latach się czujesz jako debiutant? Czy można w ogóle nazwać Cię debiutantem?

P.K.: Właśnie ta płyta, to jest mój faktyczny debiut, bo wcześniej dołączałem do różnych zespołów. Niby pierwsza płyta z zespołem Hey mogłaby być moim debiutem, ale to jednak była inna sytuacja. Bardziej wtedy rozeznawałem się, co i jak, a teraz firmuję coś swoim nazwiskiem. Przecież Anieli to duet. I od wielu lat chciałem nagrać taki album, który będzie czymś innym niż wszystko to, co dotychczas zrobiłem. Przez długi czas bałem się coś takiego stworzyć, a teraz pewne okoliczności pozwoliły mi przełamać ten lęk i w końcu nie mogłem również powiedzieć, że nie mam czasu na własny projekt.

Kto oprócz Waszej dwójki miał największy wpływ na to, jak brzmi ten album?

P.K.: Przede wszystkim na to, jak ostatecznie brzmi ten album, miał wpływ realizator Marcin Gajko. Od razu wiedziałem, że chcę oddać w jego ręce te piosenki. To jest uczeń Leszka Kamińskiego, odpowiedzialny za płyty Heya, Edyty Bartosiewicz i „Kolorów” zespołu Firebirds, w którym śpiewała Joanna. Znałem też produkcje Marcina i najbardziej podobały mi się te z polskich rzeczy, nad którymi właśnie on pracował. Marcin zrobił na naszej płycie „Blask” wszystko tak, jak mógłbym sobie to tylko wymarzyć. Z muzyków swój udział na tej płycie mieli – gitarzysta Michał Gołąbek, który na co dzień jest częścią składu koncertowego Brodki i potrafi grać na instrumencie kojarzonym z country, czyli pedal steel. Grał z nami także Rafał Malicki, który dołączył do naszego składu koncertowego. Rafał jest wybitnym producentem i jego udział w naszym projekcie jest dla mnie nobilitacją, a przy okazji jest moim kuzynem. Swój udział miał także perkusista Lao Che – Michał „Dimon” Jastrzębski, który pojawił się w piosence „Mów do mnie mów”.

Poza kwestiami brzmieniowymi warto też wspomnieć o tym, że ten album nie nabrałby takich kształtów i nie ukazałby się w takiej formie gdyby nie wsparcie licznych sprzyjających nam osób: zwłaszcza naszego menedżera Michała Wiraszki, ekipy wytwórni Kayax, czy Pomorza Zachodniego jako partnera projektu.

Muzyka to jedno, a jak powstawały teksty na ten album? Czy było dla Ciebie łatwe znów odnaleźć się w roli autorki tekstów?

JP.: Co ciekawe, pisanie tekstów było dla mnie bardzo łatwe. Sama siebie zaskoczyłam – i nie wiem czy to presja czasu – bo pisanie przyszło mi bez żadnych problemów. Na pewno przyczyniły się do tego doskonałe warunki, które Kasia z Pawłem mi stworzyli. W Szczecinie nigdy bym nic nie stworzyła, bo codzienne obowiązki sprawiały, że byłam czymś innym pochłonięta. W moim domu jest za dużo rozpraszaczy i zawsze mam coś innego do zrobienia. A Kaśka zamykała mnie w ich sypialni i mówiła – nie wyjdziesz stąd, dopóki czegoś nie napiszesz. I to działało. Okazało się, że nie musiałam czekać na wenę.

Czy to znaczy, że nigdy nie pisałaś do szuflady?

J.P.: Czasem spisywałam swoje przemyślenia, ale to nie miało nigdy formy tekstowej. Zawsze czekam na piosenkę, żeby to ona mnie natchnęła. A jak układam melodię, wtedy pojawiają się strzępy pomysłów. Pierwsze z nich istnieją w mojej głowie po angielsku. Później męczę się z układaniem polskich słów i szukaniem odpowiedniej składni.

Skoro łatwiej pisać Ci po angielsku, to dlaczego nie robiłaś tego w języku, który jest dla Ciebie wygodniejszy?

J.P.: Na druga płytę Joanny & the Forests napisałam dwa teksty po angielsku, a tak to zawsze tworzyłam polskie słowa. Wyszłam z założenia, że żyjąc w Polsce, przekaz w języku polskim jest ważniejszy. Chcę, żeby moje teksty miały bezpośredni odbiór, bez rozmyślania nad tym, co autor miał na myśli.

Jak patrzysz na swoje pisanie tekstów z perspektywy czasu?

J.P.: Kiedyś nie miałam takiego bagażu doświadczeń. Pisanie tekstów, to jest trochę stukanie do drugiego człowieka. Jestem w związku już ponad dwadzieścia lat, a więc wiele rzeczy z tym związanych musi zawrzeć się w słowach, które stały się teraz piosenkami. Teksty to jest mówienie do drugiego człowieka, czasem krzyczenie i próba zwracania na siebie uwagi – uwaga, tu jestem i wciąż potrzebuję wielu emocji. Kiedyś teksty były bardziej różnorodne. Gdy pisałam słowa do utworów zespołu Firebirds, poruszałam wiele tematów – od miłości, przyjaźni aż do tematów w stylu, że dzieci mordują dzieci. Na naszej płycie „Blask” teksty są już bardziej spójne, według mnie bardziej emocjonalne, a przez to dojrzalsze. Ogólnie znalazło się tu dużo tęsknoty za człowiekiem. Ta płyta jest odpowiedzią na pustkę, którą w dobie internetu fundujemy sobie sami.

Wiele tytułów na tej płycie układa się w jakąś całość, bo mamy „Brzask”, „Blask”, „Poświt”, „Pełnię”.

J.P.: Element natury jest dla mnie bardzo ważny, bo jej energia wyciągała mnie z różnych tarapatów. Przyroda jest nierozerwalną częścią mojego życia, choć na tej płycie nie ma piosenki, którą mogłabym jej bezpośrednio zadedykować. Kiedyś stworzyłam utwór „Jaskółka”, który jest moim hołdem dla przyrody. Tym razem zwracam się do niej przez człowieka, jak chociażby w „Mów do mnie mów”, gdzie śpiewam „chodźmy na plażę”, a więc na łono natury. „Poświt” jest o zapomnieniu, złapaniu luzu i zresetowaniu swoich myśli. Finalny „Blask” jest o powrocie i tutaj pojawia się pytanie – czy jeszcze ktoś czeka na nasze uczucia? Czy ludzie wiedzą, co czują? I czy jest im to w dzisiejszych czasach w ogóle potrzebne? Czy mówienie o emocjach jest zbyt staroświeckie? A przecież nie ma substytutu uczuć. Wszystko dzieje się jednak w moich tekstach w kontekście przyrody. Już same tytuły właśnie to sugerują.

A to, że „Niemiłość” będzie kolejnym singlem, to był Wasz pomysł?

J.P.: To jest taki numer, który jest pomostem pomiędzy tym, co robiłam w latach 90., a teraźniejszością. W „Niemiłości” śpiewam niskim głosem, budzącym pewne skojarzenia z tym, jak kiedyś śpiewałam. W takim starym stylu.

 

Skoro jest płyta, to jak przełoży się ona na koncerty? Materiał z płyty nie wypełni całego koncertu, więc co będzie można na nich usłyszeć?

J.P.: Tutaj jest powrót do pytania o to, czy jest to nasz nowy debiut, bo przecież jako debiutanci możemy być na przykład supportem. Możemy też grać na imprezach towarzyszących i okolicznościowych.

P.K.: Zdałem sobie całkiem niedawno sprawę, że przecież skoro jest płyta, to muszą być koncerty. W takim trybie żyłem cały czas, a więc jest to naturalna kolej rzeczy. A potem doznałem olśnienia – jakie koncerty? Przecież nagraliśmy dziewięć piosenek oraz dziesiątą, która jest instrumentalna. I co z tym zrobić? Na festiwale w tym roku już się nie załapiemy, chociaż uda nam się wystąpić na Soundedit w Łodzi. Na pełne koncerty klubowe mamy jeszcze za mało repertuaru, więc wchodzą w grę jeszcze jakieś supporty. Myślimy o koncertach bardziej kameralnych w węższej formule. Możemy zagrać do przysłowiowego „kotleta”, albo mówiąc ładniej – do humusu (śmiech).

J.P.: Grałam wiele razy takie koncerty, więc nie miałabym nic przeciwko temu.

Nie myśleliście, żeby posiłkować się starszym repertuarem związanym z Waszą działalnością w innych zespołach?

P.K.: Nie mam nic przeciwko temu, żeby dołożyć coś dodatkowego. Jednak w naszej sytuacji pół koncertu klubowego musiałyby wypełniać takie utwory bonusowe, więc uważam, że to nie byłby już koncert Anieli. A chcę być w porządku z publicznością, która na taki koncert przyjdzie. Podczas koncertu w Filharmonii Szczecińskiej zagraliśmy 45 minutowy koncert i wtedy pojawił się „Harry” Firebirds i „Mimo wszystko” Heya. Wniosek jest jeden, musimy szybko nagrać drugą płytę, co mamy w planach.

Miałaś jakieś obawy z nagrywaniem tego albumu i w ogóle z Twoim powrotem na scenę?

J.P.: Bałam się, że będą mnie porównywać do tej Aśki z zespołu Firebirds, w końcu wiele osób pamięta tamte piosenki. Miałam obawy, bo jednak teraz prezentujemy zupełnie inną jakość, tym samym traktując nasz wspólny album jako moje nowe wyzwanie. Cieszę się więc, że udało mi się oderwać od moich poprzednich wcieleń. W tym przypadku upływ czasu zadziałał na moją korzyść.

Gdybyście mieli w kilku słowach powiedzieć, za co lubicie ten album, to co by to było?

P.K.: Dla mnie najfajniejszą rzeczą jest to, że w ogóle powstał. Gdy patrzę na swoje życie, wiem, że taki album za mną chodził, a teraz powstał, urzeczywistnił się i jest dostępny w fizycznej formie. Mam płytę powstałą z zespołem, który powołałem od samego początku. Trafiłem też na wokalistkę, z którą dobrze mi się pracuje, więc można nazwać „Blask” spełnieniem marzeń.

J.P.: Dla mnie ważne jest to, że ta płyta wzrusza ludzi i wywołuje emocje. Wydaje mi się, że stworzyliśmy projekt, który nie jest jednorazowego użytku, co w dzisiejszych czasach jest dużym osiągnięciem.

Rozmawiał: Łukasz Dębowski

 

 

Nowy singiel duetu Anieli. Posłuchaj utworu “Przesilenie”

 

Jedna odpowiedź do “„Najlepsze rzeczy zawsze powstają bez planowania” – Anieli [WYWIAD]”

Leave a Reply