Nowy album “Wilczy pęd” to zapis tego, co Patrycja Markowska w muzyce kocha najbardziej: żywe instrumenty, muzyczne spotkania, pop-rockowe elementy i powrót do hipisowskich korzeni. W naszej rozmowie z artystką sięgnęliśmy jednak także do jej wcześniejszych dokonań i tego, jak widzi siebie z perspektywy ponad 20 lat spędzonych na scenie.
fot. Karolina Harz
W 2021 roku minęło 20 lat od wydania Twojej debiutanckiej płyty „Będę silna”. Jak patrzysz na siebie z perspektywy czasu? Jaką wtedy osobą była Patrycja Markowska, a jaką jest teraz?
Dobre pytanie. Pod wieloma względami byłam taka sama jak teraz. Z drugiej strony czas mnie niewątpliwie zmienił. Na pewno nauczyłam się, że mogę wybierać, czerpać z muzyki jeszcze więcej.
Mogę dobierać z większą świadomością ludzi, z którymi chcę pracować. Nie muszę już chodzić na kompromisy i brać utwory, które mniej do mnie przemawiają. Dużo bardziej analizuję własne teksty. Moje początki to okres młodzieńczego porywu i większej spontaniczności. Wtedy pewne rzeczy miały mniejsze znaczenie, a teraz dbam o jakość, co mi pomaga znieść upływ czasu. Jestem zdecydowanie bardziej świadomą artystką niż byłam kiedyś. Wtedy oddawałam wiele rzeczy producentom, a teraz sama ingeruję w aranżacje. Teraz mam dużą świadomość tego, jak ma brzmieć każda moja piosenka. Kiedyś tata przyszedł na moją próbę, popatrzył na mnie z boku i powiedział – jaką Ty masz już świadomość tego, co chcesz przekazać w muzyce. A to właśnie przyszło z czasem.
Kiedyś byłaś bardzo odważna, zawsze znałaś swój cel i do niego dążyłaś. Czy praca w dużej wytwórni nie ograniczała w Tobie tej wolności i odwagi w wyrażaniu siebie?
Miałam to szczęście, że od początku nigdy nikt mi niczego nie narzucał. Nie miałam żadnych przepraw z wytwórnią i przekonywaniem kogokolwiek, że moje pomysły są dobre. Umówmy się, ja też nie tworzyłam jakichś trudnych rzeczy.
Na pewno byłam odważna, bo podczas press tour potrafiłam wskoczyć boso na stół i z wypiętą piersią śpiewać swoje piosenki. Czasem ludzie patrzyli się na mnie jak na stukniętą, a ja w ten sposób zdobywałam świat! To sprawiało, że nie zwracałam uwagi na inne rzeczy. Teraz patrzę na koncert, jak na szczególne wydarzenie, gdzie muzyka musi spajać się ze światłem i innymi elementami. Myślę o diodzie, na której są przygotowane przeze mnie filmiki. Każdy etap ma więc swoje plusy i minusy, bo jest w tym teraz trochę mniej spontaniczności, ale więcej dopracowania, dzięki czemu moje koncerty są jakościowo lepsze.
Przy tej okazji warto dodać, że oprócz standardowych występów na żywo, można Cię zobaczyć na koncertach akustycznych. Czy ta energia, gdzie jest więcej powściągliwości ze względu na akustyczne granie jest dla Ciebie równie satysfakcjonująca, co granie standardowych koncertów?
Zdecydowanie tak. Koncerty akustyczne dają mi możliwość stworzenia z moim zespołem – a mam najlepszy band w Polsce – zupełnie innego klimatu. Podczas takich występów zabieram słuchacza w bardziej intymny świat. Inne aranżacje pozwalają odnaleźć w moich utworach coś odmiennego, czego nie można było usłyszeć na moich płytach. Pojawia się więcej spontaniczności, zabawa formą, co rzuca nowe światło, na to co dotychczas nagrałam. „Księżycowy” w wersji akustycznej prezentuje się zupełnie inaczej. Zagraliśmy to na koncercie Olivia Stars, który chyba jest jeszcze dostępny na Playerze – tam ze smykami ten utwór brzmi nieco „bondowsko”. Dla mnie stało się wyzwaniem, nadawanie tym utworom innej energii.
A zespół bardzo mnie wspiera we wszystkich moich poczynaniach. Razem z chłopakami z zespołu jesteśmy żywym organizmem, znamy siebie doskonale, tym bardziej, że jeżdżę przecież z nimi na koncerty jednym busem. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Dzięki temu wspieramy się nawzajem. Kiedy mam spadek formy na scenie, to mój basista – Adek Szczotka wychodzi z gołą klatą na przód sceny i daje czadu. Przykładów można mnożyć, bo rozumiemy się bez słów.
fot. Karolina Harz
Masz na koncie wiele albumów, nagrywasz i koncertujesz od ponad 20 lat. W jaki więc sposób rodzi się koncepcja na Twój każdy kolejny album, żeby nie powielać tego, co już wcześniej zrobiłaś i jak to było z płytą „Wilczy pęd”?
Wiesz, ja tworzę nowy album, co 2-3 lata, więc w moim życiu przez ten czas dzieje się bardzo wiele. Dlatego dużo rzeczy związanych z kolejną płytą rodzi się samo, gdzieś po drodze między koncertami a życiem prywatnym. Czerpię z ludzi, których spotykam na swojej drodze, ale też z podróżowania – niedawno była w Tel Avivie. Cudowne miejsce, z którego przyjechałam naładowana energią i kolejnymi inspiracjami, bo tam była wszędzie na ulicach muzyka na żywo. Młodzi ludzie grający godzinami dla przyjemności w przypadkowych garażowych składach.
Z wiekiem nauczyłam się słuchać siebie, a to co przytrafia się w moim życiu, pobudza moją intuicję do działania. Nie patrzę, gdzie wieje wiatr, to znaczy nie należę do osób, które muszą iść z duchem czasu. W pandemii miałam ochotę na wolność, co spowodowało, że niektóre moje nowe piosenki są dłuższe, leżą bliżej żywego grania, a tym samym są one blisko ludzi. I taki właśnie jest „Wilczy pęd”.
„Wilczy pęd” leży też blisko Twojej płyty „Alter Ego”, bo tam też postawiliście na zupełną wolność twórczą. Zgodzisz się z tym stwierdzeniem?
Trafiłeś w sedno! „Alter Ego”, to obok „Wilczego pędu” moja ulubiona płyta. Tamten album powstawał zupełnie inaczej niż reszta, bo tworzyliśmy zarys utworów, a później jechaliśmy do studia i nagrywaliśmy wszystko „na setkę”, czyli całkowicie na żywo. Siedzieliśmy razem w studiu nagrań, gadaliśmy, śmialiśmy się, więc pozwoliliśmy sobie wtedy na taką pełną otwartość, jak nigdy wcześniej i to czuć, gdy słucha się tej płyty. Wiesz, jak wracamy do tych utworów, to puszczamy sobie wersje demo, bo były one nam jeszcze bardziej surowe, a przez to prawdziwsze. Nie wiem, czy przy kolejnym albumie nie wrócę do takiego nagrywania.
Przy płycie „Alter Ego” nie było więc żadnych kompromisów, ale czy tak samo było przy „Wilczym pędzie”?
Tak, bo ja już nie muszę niczego robić na siłę. Pamiętam, że gdy nagrałam „Świat się pomylił”, radia nie chciały tego grać. Stworzyliśmy więc drugą, bardziej miękką wersję tej piosenki, po to, żeby rozgłośnie ją podchwyciły. Nie żałuję tamtej decyzji, bo ten numer otworzył mi w życiu kolejne możliwości, ale teraz nie chcę mi się już chodzić na takie kompromisy. A ludzie pomału docierają do utworów z nowej płyty. Może trzeba więcej czasu, żeby zostały odkryte, ale widzę, że to się dzieje. Na koncertach nowe piosenki odnajdują wśród publiczności swoje właściwe miejsce.
Na płycie jest taki utwór „Czas by krzyczeć”. Co chciałaś wykrzyczeć, albo po prostu, na co chciałaś zwrócić uwagę, pisząc nowe piosenki?
To jest numer Maćka Wasio. Jest we mnie dużo rozczarowania światem. Staram się jednak nie gorzknieć, bo mogłoby to przyjść łatwo, patrząc na to, co się dzieje. Kiedy widzę, co ma miejsce na naszej wschodniej granicy, albo gdy dostrzegam okrucieństwo człowieka w stosunku do zwierząt, wtedy mam ochotę krzyczeć. Wychowałam się w hipisowskiej rodzinie i jakakolwiek forma agresji mnie mierzi.
A w tym tekście chodzi o to, że jako artyści chcemy pozostawić po sobie jakiś ślad. Nie jestem jeszcze w momencie życia, żeby miało ono sobie bezpiecznie płynąć. Chcę tworzyć, chcę krzyczeć i wciąż brać się z życiem za bary.
Ale Twój krzyk nigdy nie był bezpośredni, w końcu nie piszesz tekstów jak Maria Peszek, gdy coś Cię zaboli.
Ja jestem zupełnie innym człowiekiem i nie chcę robić nic wbrew sobie, tylko dlatego, że inni tego oczekują. Maria Peszek jest wspaniała, ale pisząc tak jak ona, nie byłabym sobą. W wywiadach nie umiem wypowiadać się jak Doda, a w piosenkach nie potrafię mówić, tak jak robi to Maria. Nie będę też śpiewać jak Agnieszka Chylińska. Te wyraziste postaci pokazują, że każdy ma swój sposób wyrażania siebie. Na dzień dzisiejszy jest mi blisko do folk rocka, do kobiecości spod znaku Sheryl Crow i do pełnego odsłaniania wrażliwości.
Jedną z moich lekcji życiowych jest to, że nie da się zadowolić wszystkich, ale są też rzeczy, które leżą mi na sercu od zawsze. Dla mnie ważne tematy o jakich chcę głośno mówić, to szacunek. Nie wyobrażam sobie narzucania komuś tego, kogo ma kochać i jakiej muzyki ma słuchać. Kocham kolory tęczy, różnorodność i otwartość na drugiego człowieka. Dalekie jest mi wartościowanie innych.
A nie żałujesz, że czasem powiedziałaś coś, co Cię boli bardziej prywatnie i za co dostałaś cięgi od innych ludzi?
Nie żałuję, bo właśnie chcę wykrzyczeć pewne rzeczy. Mnóstwo razy ktoś mi napisał, że powinnam zająć się śpiewaniem, a nie wypowiadaniem się na różne tematy. Przecież – na litość boską – oprócz tego, że jestem wokalistką, jestem też człowiekiem i tak samo dotykają mnie różne sytuacje. Jestem matką i chcę, żeby mój syn wychowywał się w lepszym świecie. Nie podoba mi się, że kobiety czują lęk związany z zajściem w ciążę, a ktoś inny boi się powiedzieć, że jest gejem, bo dostanie za to w twarz na ulicy.
fot. okładka płyty
Wracając do płyty i Twojego sposobu wyrażania emocji, to znajduje się na nowej płycie utwór „Jestem”. Chyba tak intymnych opowieści dawno nie stworzyłaś. Zgodzisz się z tą opinią? Czym dla Ciebie jest ten utwór?
Nawiązując do tego, co wcześniej powiedziałam, to utwór „Jestem” pokazuje najlepiej, jaki sposób wyrażania emocji jest mi bliski. To jest właśnie sedno mojej wrażliwości. To jeden z moich ulubionych utworów na płycie „Wilczy pęd”, bo pokazuje całą mnie. Takiego intymnego tekstu wcześniej nie napisałam i choć jest to obnażanie swoich słabości, to cieszę się, że taki numer stworzyłam. Kiedy napisała do mnie dziewczyna na wózku, że ten utwór daje jej światło i nadzieję, to czego mogę chcieć więcej? To jest sedno tego, co robię.
Za obnażanie swojej słabości i wrażliwości też można zostać zganionym. Czy tak właśnie stało się z Twoją interpretacją piosenki „Leyla” Erica Claptona, za którą spadł na Ciebie grad krytyki?
Po wykonaniu piosenki „Leyla” zeszłam ze sceny ze świadomością, że zrobiliśmy dobrą robotę. Tym bardziej, że jest to pamiętny numer z mojego dzieciństwa. Tata się śmiał, gdy miałam kilka latek i śpiewałam w samochodzie chórki do tego numeru.
Zrobiłam swoją wersję i nie chciałabym zmieniać żadnego dźwięku, po tym, jak wykonałam go w Sopocie. Miałam dużą satysfakcję, a tu naglę czytam, że Wojtek Mann uważa, że moje wykonanie było masakrą. Po tym wylała się na mnie fala hejtu i wtedy pomyślałam, że Pan Wojtek, którego cenię, ma prawo tak uważać, bo on lubi evergreeny i uważa, że mało kto w Polsce powinien śpiewać po angielsku. W pewnych kwestiach, jeśli chodzi o muzykę jest więc bardzo konserwatywny. W pierwszym momencie zrobiło mi się przykro, a później myślę – nie zmieniłabym nic w moim wykonaniu i musiałam to zrobić po swojemu. Dla mnie było ważne zrobienie własnej wersji, nie naśladując Claptona. To jest przykład tego, że w tym zawodzie dostaje się po tyłku.
Pięknie powiedział kiedyś Michał Bajor – ja chcę, żeby ani mnie tak nie kochali, ani nie kopali. Stąd z jednej strony dostaję ogromne, może przesadzone chwilami uwielbienie, a z drugiej – ogromny, niezrozumiały hejt, który mnie dotknął chociażby po Sopocie. A dla mnie ważna jest miłość do ludzi i muzyki, a nie kontrowersja.
A jaki widzisz sens tworzenia coverów, bo przecież sama takich wyzwań prawie nigdy się nie podejmowałaś?
Kiedyś zaśpiewałam „Chodź pomaluj mój świat”, ale to było na wyjątkową okoliczność. A utwór „Leyla” zaśpiewałam na prośbę reżysera – Marcina Perzyny, bo chciał on podnieść temperaturę koncertu, co się zresztą udało. Sporadycznie się na to zgadzam, bo musi to być cover, który kocham. Poza tym mam tak dużo swojego repertuaru, że nie muszę posiłkować się innymi piosenkami. Z mojej playlisty koncertowej musiałam wyrzucić „Deszcz”, „Tylko mnie nie strasz”, „Opętanie”, bo ich miejsce zajęły nowe piosenki z płyty „Wilczy pęd”.
Moim zdaniem dużym błędem jest, gdy młodzi ludzie zaczynają swoją drogę od coverów, bo nie pokazują swojej tożsamości.
Do Twojej listy dołączył z pewnością utwór „Aż do rana” nagrany wspólnie z Robertem Gawlińskim. Co to jest za numer?
Na początku napisałam tekst do tego utworu, a potem prosiłam Roberta, żeby dorzucił kilka słów od siebie i on to zrobił zajebiście. Ja jestem od zawsze fanką Roberta, mówię nawet na niego „mój John Lennon„, bo on jest kimś największym, jeśli chodzi o tworzenie muzyki i pisanie poezji. Dlatego palę cegłę, gdy z nim rozmawiam (śmiech). Poza tym mam z nim dobry kontakt, a nie tak dawno zaprosiłam jego całą rodzinę na grilla i świt nas przywitał. Wtedy też wykonaliśmy z gitarą ten utwór. Przy tej okazji zauważyłam, że jak ludzie mają podobne spojrzenie na muzykę, to współpraca płynie sama. Czasem przecież spotykałam się z różnymi artystami na jednej scenie, ale nie było przepływu energii i wtedy czułam, że jesteśmy gdzieś indziej.
A jak wspominasz to, co robił Robert Gawliński w latach 90., kiedy muzyka dopiero zaczynała kształtować Ciebie jako osobę i wokalistkę?
Jak zobaczyłam go w tamtym czasie, to od razu dosięgła mnie strzała Amora. To była moja muzyczna miłość. Dla mnie Robert był uosobieniem tego, co ja szukałam w rock’n’rollu, czyli połączenia melodii i wrażliwości. W jego muzyce jest więc ten rodzaj magii, która zawsze bardzo mi odpowiadała. Niezmiennie doceniam jego twórczość z Wilkami, ale też solową działalność.
Kilka duetów już w swoim życiu nagrałaś, jednak zawsze byli to mężczyźni.
W życiu nie ma przypadków (śmiech). Uwielbiam męskie głosy i faktycznie nagrałam już kilka duetów z facetami – właściwie mogłabym wydać album „Patrycja Markowska i duety”. Bardzo cenię moją współpracę z Rayem Wilsonem, czy Arturem Gadowskim. Do końca nie byłam pewna, czy Artur się zgodzi. Pamiętam, że nagrywałam płytę „Alter Ego”, zadzwoniłam do niego i ku mojemu zaskoczeniu po prostu się zgodził, a on jest trudny. Na kilka duetów nie zgodziłam się, bo musi to być ktoś dla mnie bliski. Jeśli kogoś nie znam, to nie przyjmowałam takiej propozycji. Dlatego mam tyle duetów z tatą, bo my się nie tylko kochamy, ale też lubimy. Wiesz, siadamy sobie razem z gitarą i wtedy pewne rzeczy dzieją się same. Tak było z piosenką „Kieszenie”, która znalazła się na nowej płycie. Warto dodać, że mam też na koncie duety z Markiem Dyjakiem, Grzesiem Skawińskim i Dawidem Karpiukiem.
Zastanawiasz się w ogóle nad tym, gdzie zaprowadzi Cię „Wilczy pęd”? Czy żyjesz bardziej tu i teraz? Masz jakieś plany związane z tym, co chciałabyś dalej tworzyć?
Myślę, że teraz najbliżej jest mi do tworzenia muzyki na żywo z moim zespołem, tak jak to było za czasów płyty „Alter Ego”. Potrzebuję takiej naturalnej energii. Dla mnie „Wilczy pęd” to jest słuchanie siebie i swojej intuicji, a co za tym idzie mam apetyt na muzykę i poszukiwanie nowych dróg. Nie chce mi się siedzieć na kanapie i odcinać kuponów od tego, co już było. Ciągle chcę więcej.
Rozmawiał: Łukasz Dębowski
fot. Karolina Harz
2 odpowiedzi na “„Dla mnie ważna jest miłość do ludzi i muzyki, a nie kontrowersja” – Patrycja Markowska [WYWIAD]”