Weroena to oświęcimska grupa, która w tym roku wydała swój pierwszy album. Od Rykardy Parasol do Tracy Chapman – tak w skrócie można określić ich szerokie inspiracje muzyczne. Z okazji ukazania się ich płyty, zadaliśmy zespołowi kilka pytań. Zapraszamy na nasz wywiad z Weroeną.
fot. materiały prasowe
Na koncie macie pierwszy album, który ukazał się w tym roku. Jaka jest geneza jego powstania i dlaczego tak długo trzeba było na niego czekać, skoro historia zespołu Weroena sięga 2017 roku?
Weroena jako zespół oficjalnie powstała dopiero przed nagrywaniem płyty, kiedy zapadła decyzja o stworzeniu albumu. Na samym początku, w 2017 roku, była tylko Weronika Boińska, autorka tekstów i muzyki.
Kiedy pokazała swoje piosenki tacie, Marcinowi, powstał duet, który szybko przekształcił się w trio zamknięte przez klawiszowca Maćka Machowskiego. W taki sposób funkcjonowaliśmy do 2019 roku, kiedy postanowiliśmy poszerzyć instrumentarium i nagrać płytę. Gdy dołączył do nas perkusista Seweryn Piętka, zaczęliśmy się określać mianem zespołu – tak powstała Weroena.
W jaki sposób kształtował się skład zespołu na przestrzeni tych kilku lat? Czy dużo czasu potrzebowaliście, żeby złapać odpowiednie porozumienie, które doprowadzi Was do tego miejsca, w którym teraz się znajdujecie?
Jak wspomnieliśmy wcześniej, przez długi czas graliśmy jako trio, w którym zmieniali się tylko klawiszowcy – raz Maciej Machowski, raz Marcin Kurcz. Musimy wspomnieć, że od samego początku był z nami także Wojtek Nowak, który zarejestrował nasze pierwsze nagrania (Live Session na zamku w Oświęcimiu) i jest z nami do teraz jako akustyk. W 2019 roku poznaliśmy Seweryna i od razu wiedzieliśmy, że to on powinien zagrać na naszej płycie. Gdy byliśmy już gotowi do rozpoczęcia prac nad albumem, postanowiliśmy jeszcze wzbogacić nasz skład i zaprosiliśmy naszego przyjaciela Grzegorza Kosowskiego. Podczas nagrań dołączył do nas także klawiszowiec Paweł Kukla. Nasz skład, jak widać, jest dosyć płynny, a wynika to głównie z faktu, że chłopaki w większości są muzykami sesyjnymi, nieraz mają ograniczony czas; różne miejsca zamieszkania też nie pomagają.
Ostatnio na koncertach gra z nami również Miłosz Boiński (brat i syn) na gitarze, Paweł Cembala zastępuje czasem Seweryna na perkusji, a Grzegorz Kasperczyk – Pawła na klawiszach. Zmiany składu nie przeszkadzają nam jednak dobrze się dogadywać. Może nie jesteśmy „typowym” zespołem, robiącym próby regularnie co tydzień, jednak nie przeszkadza nam to w tworzeniu i graniu.
Na czym najbardziej zależało Wam, żeby pokazać na pierwszym albumie od strony czysto muzycznej? Czy mieliście jakieś założenia względem formowania wszystkich kompozycji?
Najważniejszym założeniem było zamknięcie pewnego rozdziału muzycznego płytą – mieliśmy już stały materiał, co do którego byliśmy pewni. Jednak w miarę rozbudowywania się zespołu, a także podczas miksów, każdy wrzucał do tej muzyki coś od siebie i powstała rzecz, której tak naprawdę nie spodziewaliśmy się na samym początku. Nie da się ukryć, że wszystkie utwory powstały w konwencji muzyki songwriterskiej i tak na początku były wykonywane. Później staraliśmy się wynieść tę prostotę na inny poziom, bardziej przestrzenny, bardziej rockowy – bardziej kolorowy.
Wiele z tych utworów ma charakterystyczne motywy, które kształtują poszczególne kompozycje, np. „Paperbird” lub „Rollercoaster”. Czy nad wszystkimi elementami pracowaliście zespołowo, czy też większość pomysłów pochodzi od lidera zespołu – Marcina Boińskiego?
Marcin – który, choć oprócz muzyki zajmuje się także wieloma organizacyjnymi sprawami, nie jest do końca liderem Weroeny – stworzył motywy, które pojawiają się w „Paperbird”, „Rollercoaster” czy „Hey Ho (Don’t Listen)”. Początkowo grane one były tylko na basie, jednak stały się tak charakterystyczne, że postanowiliśmy je jeszcze bardziej wyróżnić. Niektóre motywy wymyśliła jednak też autorka piosenek, Weronika – mamy na myśli chociażby numery „Supernova” czy „Cemetery Head”. Nie zapominamy także o kompozycji „Freeze Me Out”, której kształt nadał pomysł Marcina Kurcza. Patrząc jednak ogólnie, nad wieloma elementami – na przykład poszczególnymi brzmieniami czy efektami – pracowaliśmy grupowo, z dość holistycznym podejściem.
W Waszej muzyce słychać wiele inspiracji. Czy wszelkie porównania do innych, często światowej klasy artystów są dla Was przyjemne, czy wręcz przeciwnie – takie szufladkowanie traktujecie nie do końca za właściwe, bo ukształtowaliście własny styl?
Wiemy, że jako ludzie lubimy różne rzeczy porównywać i szukać podobieństw. To, że różnym osobom przywodzimy na myśl znanych artystów, nie jest dla nas żadnym problemem – przeciwnie, to wielki zaszczyt: w końcu czym innym można nazwać porównania do Dido, Tracy Chapman czy Rykardy Parasol? Raz nawet głos Weroniki przypominał komuś Sinéad O’Connor i Suzanne Vegę. Pomimo tego jednak jesteśmy jednocześnie świadomi, że kroczymy własną, indywidualną ścieżką muzyczną – co jest też przez wielu ludzi zauważalne. Dlatego właśnie nie czujemy się raczej szufladkowani.
Czy za powstaniem tego albumu kryła się jakaś ogólna idea? Jakie ogólne przesłanie według Was można wysnuć po jego przesłuchaniu, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę dosyć melancholijne teksty?
Odpowiadając na to pytanie, musimy zaznaczyć, że w przeważającej większości piosenki z naszej płyty powstawały wtedy, kiedy Weronika była jeszcze nastolatką, dla której pisanie piosenek było swoistą autoterapią. Dlatego numery te są zapisem pewnych osobistych, wewnętrznych doświadczeń. To nierzadko rozliczanie się ze samym sobą, refleksje na temat świata i próby określenia swojego stanowiska względem tego świata. Dzieląc się tymi opowieściami, mamy nadzieję, że ktoś słuchając naszej muzyki odnajdzie tam coś swojego i poczuje chociaż trochę otuchy.
Wszystkie teksty oprócz jednego są autorstwa Weroniki. Jak to się stało, że jeden tekst do utworu „Alison’s Eyes” napisał Grzegorz Adamczyk? Czym w ogóle dla Was jest ten numer?
Grzegorz był z nami na samym początku – wtedy, gdy Weronika grała pierwsze chwyty na gitarze (a na dwunastostrunową przerzuciła się także dzięki jego inspiracji). Nad „Alison’s Eyes” pracowali razem z Marcinem, który pomógł w napisaniu muzyki. Zanim ten numer zagościł w repertuarze Weroeny, Marcin zagrał go raz publicznie, jeszcze z polskim tekstem. Później, Grzegorz podarował Weronice na urodziny trzy swoje piosenki, w tym właśnie „Alison’s Eyes”. Weronika dorzuciła jedynie swoje trzy groszy do angielskiego tekstu – pierwotnie zaadresowany był on do kobiety, teraz jest trochę bardziej uniwersalny. Do tego Marcin chwycił za gitarę akustyczną – i zaczęliśmy tę piosenkę grać. Ciekawostką jest to, że przy nagrywaniu albumu na basie zagrał Wojtek Nowak. Nie da się ukryć, że na albumie troszeczkę się on różni od pozostałych numerów; jesteśmy jednak z nim dość zżyci.
Czy pisanie tekstów w języku angielskim jest łatwiejsze, że Weronika zdecydowała się na taki kierunek? Co za tym przemawiało? Czy w ogóle jest możliwość usłyszenia Was w repertuarze z polskimi słowami?
Angielskie teksty wynikały głównie z dwóch rzeczy. Po pierwsze – na pewno była to chęć sprawdzenia się i komunikacji w obcym języku. Po drugie – gdy piosenki powstawały, angielski był dla Weroniki bezpieczniejszym wyjściem, gdyż nie był on tak „transparentny” jak polski; nie każdy od razu go rozumiał, sens tekstu pozostawał wtedy trochę zawoalowany. To wszystko nie oznacza jednak, że nigdy nie gramy polskich numerów. Trzy piosenki z naszej płyty, „Hey Ho”, „Dear” i „Sinister”, mają swoje polskie wersje, które można było niekiedy usłyszeć na koncertach. Oprócz tego, powstają właśnie nowe piosenki Weroeny, a część z nich jest po polsku.
Ile można dowiedzieć się o Was, słuchając tej płyty? Czy z perspektywy czasu czujecie, że pozwoliliście sobie na pełną otwartość artystyczną, jeśli chodzi o debiutancki album?
W pracy nad płytą każdy dodawał coś od siebie. Dlatego właśnie nasze brzmienia często wymykają się z muzycznych klasyfikacji. Sądzimy, że dużym atutem naszego albumu jest właśnie duża otwartość na wszelakie dźwięki i brzmienia, a także czerpanie z różnych nurtów i estetyk. Gramy akustycznie, ale też czasem rockowo, niekiedy wkradają się gotyckie brzmienia, momentami wplatamy ambient i lo-fi – tworzy się z tego troszeczkę barok.
Co dla Was, jako zespołu Weroena jest najtrudniejsze w dotarciu do słuchacza? Czy czujecie, że ten album ma potencjał, który powinno odkryć znacznie więcej osób?
Nie gramy muzyki, która wpisuje się w mainstream – jesteśmy bardziej niszowi, więc na pewno ciężej jest się przebić na dużą skalę. Czy to źle? Niekoniecznie, sporo osób lubi takie granie, a często także słyszymy, że zapełniamy pewną lukę na naszym rynku muzycznym. Mamy też świadomość, że język angielski nieco ogranicza nam dotarcie do szerszej publiczności. Nasze media faworyzują polski język, a ponieważ wszystkie teksty mamy po angielsku, zdarza się, że czasem zamyka nam to jakąś furtkę. Z drugiej strony jednak umożliwia nam to dotarcie do słuchaczy za granicą.
fot. okładka płyty
Za wszystko odpowiadacie sami jako zespół, nawet za grafikę na okładce płyty, która jest autorstwa Weroniki. Czy pomysł na nią przyszedł wraz z końcową koncepcją albumu? Czy można dopisać jakąś głębszą symbolikę, odnosząc okładkową różę do muzyki, którą tworzycie?
Róża, która stała się centralnym motywem graficznym naszej płyty, powstała przed nagraniem albumu i w zamyśle miała być logiem zespołu (obecnie dalej nim jest). Oprócz bycia ulubionym kwiatem Weroniki, róża reprezentuje dwie, trochę przeciwstawne siły: z jednej strony piękno, żywotność i intensywność, a z drugiej trzymanie dystansu, obronną postawę, a nawet izolację (w końcu róża ma kolce). Cechy te odzwierciedlają poniekąd charakter piosenek, jeśli chodzi o sens tekstów – natomiast wybranie róży nie było tu zabiegiem celowym. Obydwie rzeczy – i teksty, i róża – wynikają raczej z charakteru autorki. Do róży na albumie dołączyły także rysunki ilustrujące każdy poszczególny numer. Niektóre powstały specjalnie pod piosenki, inne istniały już wcześniej, lecz w jakimś stopniu pasowały do wydźwięku utworów.
Idąc dalej tym tropem, czy zgodzicie się ze stwierdzeniem, że Wasza muzyka pobudza wyobraźnię? W jaki sposób według Was powinna działać muzyka, żeby można było jej przypisać głębszą wartość?
Można powiedzieć, że muzyka po prostu ma działać. Czasami wywołuje wzruszenie, czasem radość, czasem niepokój, konsternację, smutek, gniew – jest cała gama odczuć. Muzyka jest niesamowicie różnorodna, podobnie jak każda inna gałąź sztuki, a oprócz tego wiemy, że co człowiek, to opinia. Dla każdego muzyka będzie działać inaczej. Jeśli chodzi o nas, chodzi po prostu o poruszeniu jakiejś struny wewnątrz słuchacza. Jakiej – to już od słuchacza zależy. Ciężko nam powiedzieć, czy nasza muzyka pobudza wyobraźnię; zauważamy natomiast, że zdecydowanie skłania ona wielu ludzi do refleksji, więc być może jest tu faktycznie związek.
Jakie macie plany na najbliższą przyszłość? I czy będziecie dalej kontynuować działalność jako Weroena? A może macie już pomysły na kolejne kompozycje lub też pracujecie nad czymś, co będzie można usłyszeć, na przykład na Waszych koncertach?
Musimy zaznaczyć, że muzyka jest bardziej naszą pasją niż pracą, dlatego działamy w inny sposób niż „zawodowe” zespoły. Nie czujemy presji, by na siłę wchodzić w maszynę showbiznesu, nie działamy według takich schematów – chociaż oczywiście doceniamy je i wiele z nich wynosimy. Jeżeli jednak chodzi o nasze plany, to w ciągu najbliższych miesięcy chcemy dotrzeć z naszym albumem do jak najszerszego grona osób – po wydaniu płyty jest to naturalna sprawa. Obecnie jesteśmy także w trakcie nagrywania teledysku do piosenki „Angels” i mamy nadzieję skończyć go jeszcze tą jesienią. Z pewnością chcielibyśmy również grać dużo koncertów i będziemy starać się uskutecznić to w przyszłym roku. Równocześnie jednak powstają nowe kompozycje – proces tworzenia ciągle trwa. Nie mamy jeszcze numerów skończonych w stu procentach, jednak może na którymś koncercie uda nam się przemycić coś nowego.