22 kwietnia ukazał się nowy album zespołu T.Love. Płyta “Hau! Hau!” została nagrana w kultowym składzie, a wśród gości pojawili się Kasia Sienkiewicz, Sokół i Andrzej Smolik. Z tej okazji porozmawialiśmy z najważniejszym, obok Muńka, twórcą tej płyty – Janem Benedkiem.
fot. Jacek Poremba
Na co według Ciebie należy zwrócić uwagę słuchając nowej płyty T.Love zatytułowanej „Hau! Hau!”?
To jest muzyka, która brzmi inaczej niż to, co możemy usłyszeć dookoła. Na pewno trzeba posłuchać jej kilka razy, żeby móc ją w ogóle odkryć. Ja lubię odkrywać, więc często słuchałem muzyki, której od razu nie łapałem, a ona z czasem mi dobrze wchodziła. Na początku słyszę, że coś zaczyna mnie frapować, ale jeszcze nie wiem co to jest, więc znów się biorę za jej eksplorowanie. Za którymś razem zaczynam to wszystko właściwie odbierać, jestem w innym świecie i czuję wreszcie, że mam do czynienia z czymś silnym muzycznie. Wydaje mi się, że tak jest z nową płytą T.Love. Może nie jest ona łatwa, ale warto spróbować zmierzyć się z tym, co na niej zawarliśmy.
Czy do nagrywania nowej płyty T.Love podchodziłeś z jakimś założeniem? Co było dla Ciebie najważniejsze podczas tworzenia tych piosenek?
Chciałem, żeby ta płyta brzmiała inaczej niż dotychczasowe płyty T.Love. Te piosenki miały bardziej korespondować z tym, co wydarzyło się w muzyce rockowej ostatnich lat, a to są takie rzeczy jak – Arcade Fire, Arctic Monkeys, Queens of the Stone Age. I to trzeba było pożenić ze stylem Muńka, który nie jest całkowicie rockmanem, bo w jego duszy gra także blues, kabaret, poezja, folk, a nawet elementy pastiszu. Dlatego nie należy go wsadzać w czystą konwencję rockową. A z drugiej strony T.Love ma już jakiś swój styl i robienie totalnej rewolucji muzycznej nie wchodziło w grę. Dla mnie ważne było, żeby zrobić coś nowego, czego wcześniej nie dało się usłyszeć w piosenkach zespołu. Muniek podpowiadał mi – „słuchaj, powiedziałem znajomym, że powracamy w starym składzie – Benedek, Perkoz, więc to musi być gitarowa energia”. W porządku – powrót powrotem, ale nie należy wymagać, że będziemy grali tak, jak 30 lat temu. Jaki to miałoby sens? Co ja mam grać znowu te same riffy? Bez sensu. Dlatego szukałem bardziej współczesnej konwencji.
Czy to znaczy, że nie brałeś pod uwagę oczekiwań starych fanów?
No właśnie starzy fani też są ważni. Myślę, ze jakaś energia na tej płycie może im się spodobać. Musiałem wziąć pod uwagę jeszcze jedną rzecz. Muzyka gitarowa w takiej czystej postaci w głównym nurcie już właściwie nie istnieje. A co zrobić, żeby duże rozgłośnie radiowe zauważyły, że T.Love istnieje i ma się dobrze? W dzisiejszych czasach istnieje inna estetyka, więc chciałem zrobić coś bardziej nowoczesnego. Jak się okazuje, to zadziałało, bo „Pochodnia” – nasz pierwszy singiel – został podchwycony przez rozgłośnie, a to znaczy, że wypadliśmy dobrze w ich badaniach. Ale to jest oczywiście bonus od losu. Dla mnie ważniejsze było, żeby nagrać komunikatywne piosenki. T.Love nie musi być zespołem offowym, choć możemy zagrać tak samo w małych, jak i dużych klubach czy festiwalach. Wydaje mi się, że stworzyliśmy uniwersalną muzykę, która dociera do ludzi. I to jest bardzo fajne.
fot. okładka płyty
A co takiego dokładnie ma utwór „Pochodnia”, że udało się z nim wyjść do szerszej publiczności?
Spotkałem się z wieloma opiniami – że słychać tam coś z Maanamu, zimnej fali lat 80., ale jest to jednak współczesne. Jednocześnie do innych rozgłośni radiowych wypuściliśmy „Ponurą żniwiarkę”, która jest rockowa, ale także nie przypomina wcześniejszych dokonań T.Love.
Czy to znaczy, że uważnie przyglądałeś się temu, co nagrywał T.Love przez lata Twojej nieobecności w tym zespole?
T.Love poszedł swoją drogą i mnie jest niezręcznie ocenić ich dokonania, kiedy mnie w tym zespole nie było. Ktoś mi wtedy może zarzucić, że czepiam się, bo w tym czasie w nim nie grałem. Mnie kręci, żeby być na bieżąco z różnymi trendami muzycznymi, lubię wiedzieć, co się dzieje w muzyce, nie tracę kontaktu z rzeczywistością. Fajnie jest wiedzieć, czego słuchają młodzi ludzie, tym bardziej, że ja też wciąż czuję się młody. Najgorzej być śmiesznym, anachronicznym w tym, co się robi. Jeśli chcesz grać starego bluesa, to też jest w porządku, chociaż czysta forma tej muzyki mnie nie interesuje. Dla mnie rock’n’roll może być świeży i zaskakujący. Tego szukam w muzyce. Zauważ, że hip-hop przejął miejsce innych gatunków muzycznych i to też może być dla mnie interesujące.
Czy to właśnie dlatego zaprosiliście do współpracy Sokoła, który pojawia się w jednym kawałku?
Na pewno tak. Sokół jest świetnym gościem i bardzo go cenimy. Zaprosiliśmy go do kawałka „Tutto bene”, który planujemy wypuścić jako singiel. Może się uda. Ciekawa jest to współpraca, bo okazało się, że nie jesteśmy od niego odklejeni. Jego część pojawia się w tym utworze i pasuje do całości, ale też do części Muńka. To nie jest łatwy numer, ale na tyle zaskakujący i ciekawy, że warto pokazać go szerzej.
Ten utwór nie jest odklejony też od całej płyty – pasuje do całości. Zastanawialiście się w ogóle jak ułożyć te utwory na płycie? Kolejność ma tu swoje znaczenie?
Zastanawialiśmy się i to bardzo długo. Nawet były kłótnie w tym temacie. Wydaje mi się, że udało nam się ułożyć całość tak, żeby pierwszą część tworzyły kawałki nowsze dla stylu T.Love, oprócz piosenki otwierającej płytę, czyli „Ja Ciebie kocham”. Ten numer jakoś tam nawiązuje do klimatu zespołu. Później jest bardziej nowocześnie, nieco przewidywalnie, chociaż tam też można znaleźć coś, czego T.Love wcześniej nie grał. Przecież w utworze „Deszcz” można usłyszeć bardzo wyraziste syntezatory Pawła Krawczyka z zespołu Hey.
Ponoć współpraca z Muńkiem układała Ci się bardzo dobrze. Pierwszym utworem był wspomniany „Ja Ciebie kocham”, do którego Muniek napisał szybko tekst. Czy dalsza praca też przebiegała bez problemów?
„Ja Ciebie kocham” to faktycznie pierwszy utwór, do którego Muniek napisał tekst, i który bardzo szybko nagrał. I co ciekawe, na płycie znalazło się jego pierwsze podejście do tego kawałka, a weźmy pod uwagę, że to utwór nagrany po jego długiej przerwie. Nawet jego pierwszy track wokalny wypełnił ten utwór w niemal 70%. Dzięki temu czuć wielki autentyzm Muńka w tym nagraniu, a do tego tekst okazał się bardzo dzisiejszy, szczególnie teraz, gdy wszyscy muszą oswajać śmierć. A przyznam, że bałem się, że teksty i muzyka staną się nieaktualne, tym bardziej, że Muniek lubi długie okresy planowania i realizacji swoich działań. U mnie wszystko dzieje się inaczej – ja potrzebuję działać szybko, a niektóre single wydałbym już 2 lata temu. Taki styl działania bardzo mi odpowiada, dlatego doceniam jak powstał ten numer. Okazało się, że Muniek ma zdolności profetyczne i tekst okazał się aktualny, co rozwiało moje niepewności względem całego materiału na płycie „Hau! Hau!”.
Ale nie zabrakło też bardziej uniwersalnych tekstów, jak chociażby wspomniana już wcześniej „Ponura żniwiarka”.
To prawda. Tekst tej piosenki jest bardziej ogólny, odnoszący się do losu ludzkiego, który kończy się tak samo. To taka przypowiastka z bogiem śmierci na czele. Starałem się jednak odwieźć Muńka od pisania takich bardzo poważnych tekstów, bo z racji doświadczenia i swojego wieku, T.Love odszedł w pewnym momencie od świeżości rock’n’rolla. Dlatego zależało mi, żeby nowa płyta T.Love była także młodsza duchem pod względem warstwy lirycznej. I uważam, że to udało się na nowej płycie osiągnąć, co odróżnia ten album od tego, co zespół robił przez ostatnie 10 lat.
Czy to znaczy, że kontrolowałeś co Muniek na bieżąco pisał? Dużo rozmawialiście na temat tekstów?
Tak, naturalnym było, że pisząc wspólnie piosenki, dużo ze sobą rozmawialiśmy. Zawsze tak było. Zdarzało się, że wspólnie na siebie oddziaływaliśmy. Kiedy Muniek sugerował mi, żebym stworzył numer w jakimś stylu, to ja mu podpowiadałem – a może byś napisał tekst na taki temat. Wpływanie na siebie nawzajem było inspirujące – mamy różne pomysły, a spotkania były po to, żeby je ze sobą konfrontować. Podpowiedziałem mu o czym może być utwór „Tomek”. Mówię do niego – „a może być napisał tekst o swoim tacie? Stwórz taką opowiastkę”. Niemal każdy numer obgadywaliśmy, a były takie przypadki, że słowa były pisane na gorąco. Przecież w studiu nagrań powstał tekst do piosenki „XYZ”, kiedy to na podstawie szczątków słów zacząłem tworzyć muzykę, a później poprzestawiałem mu coś w zwrotce. To jest fajne, że tworzenie piosenek było takim naturalnym procesem.
A zdarzyło się tak, że powiedziałeś – „nie no Muniek, co Ty napisałeś, nie bierzemy tego”?
Oczywiście, że tak. Zawsze dyskutujemy i Muniek jest otwarty na różne sugestie. On ceni sobie moje uwagi, ale tylko wtedy, gdy tego chce, bo umówmy się – nie zawsze tego chce (śmiech). Generalnie lubimy ze sobą pracować, bo mamy wpływ na siebie i na to, co tworzymy. Zdarzało się, że Muniek napisał do mnie 15 smsów w ciągu dnia, przysyłając mi ciągłe poprawki i często pytał się mnie, co ja myślę o tym, czy o tamtym.
I tutaj nasuwa się pytanie – skoro świetnie się dogadujecie, to dlaczego przez tyle lat nagraliście wspólnie tak niewiele, jeśli weźmiemy pod uwagę 40 lat działania T.Love?
T.Love zrobił bardzo dużo rzeczy i myślę, że Muniek jest spełnionym artystą. Pewnie na przestrzeni lat po prostu nie potrzebował akurat współpracować ze mną, a zrobił to teraz, bo chciał. Muniek wpadł na taki pomysł, żebyśmy znów razem pracowali – to od niego wyszedł ten pomysł i odezwał się do mnie, co uznałem za komplement. Zawieszając poprzedni skład T.Love szukał porozumienia ze mną, żeby zacząć coś wspólnie robić. Wracając do pytania – no takie jest życie (śmiech).
Płyta „King”, którą nagrywałeś 30 lat temu jest bardzo ceniona nie tylko wśród fanów i poprzeczka zapewne była wysoko postawiona. Nie boisz się zarzutów pod tytułem „dwa razy nie wchodzi się do tej samej rzeki”?
Nie ukrywam, że pojawiły się we mnie wahania, bo w końcu wchodzisz w interakcję z ludźmi, z którymi nie zawsze Ci się dobrze układało. Co jest ciekawe, po latach wszyscy przerobili sobie w głowach różne tematy – wzajemną akceptację, pójście na kompromis, dojrzałość i dorosłość. Chociaż nie uważam, żebym był dorosły. Na pewno nie chcę dorosnąć, bo ten pierwiastek młodzieńczej naiwności daje mi ciągłą możliwość odkrywania czegoś świeżego.
A te jubileusze, które zbiegły się z wydaniem nowej płyty robią na Tobie wrażenie?
W ogóle nie lubię jubileuszy, bo to jest bardzo nierock’n’rollowe. A jeśli już to wolę ten związany z 30-leciem płyty „King”, bo on się wiąże bezpośrednio ze mną.
Gdybyś miał wykroić z tego 30-lecia kilka lat, to ile z nich było dla Ciebie naprawdę ważnych w kontekście grupy T.Love?
Jak śpiewał Marek Grechuta – „ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy”. To co było, to już za nami, nie zmienimy przecież przeszłości. Mamy wpływ na przyszłość i to jest najważniejsze. Pewnie można było więcej wycisnąć z tych lat, które są za nami, ale los sprawił, że było inaczej i nie ma co tego nadmiernie rozpamiętywać. Generalnie mam satysfakcję z tego, co się wydarzyło, bo nawet tego mogło nie być. Dla mnie ważne jest też, że mogę robić całe życie, to co robię – pracować w studiu i koncertować. Bycie na scenie, to jest największy przywilej związany z moją pracą. Satysfakcję mam też z nowej płyty, bo okazało się, że nasze ponowne spotkanie było nam pisane. Jestem szczęśliwy, że Muniek również stwierdził, że warto.
Kilka lat temu rzuciłeś hasło, że „T.Love jest słaby, ale dobry”. Czy dzisiaj po nagraniu nowej płyty też byś tak powiedział?
Na pewno ktoś tak może powiedzieć o nas, bo każdy ma prawo do swojej oceny (śmiech). Nie wiem co się stanie jak zobaczą nas w takim składzie na scenie. Czuję się otwarty na każdą krytykę nawet w takich słowach, jak to kiedyś przekornie sam ująłem. Uczepiłem się w ten sposób, bo akurat T.Love nie grał w stylu, który mi odpowiadał. Każdy ma swój styl, swoją wartość gdzie indziej i tak powiedziałem. A jeśli ktoś tak stwierdzi w odniesieniu do nowej płyty T.Love, to nie mam z tym problemu.
Czy na koncertach będziesz grał także stare numery T.Love, które nie powstały za czasów Twojej obecności?
Tak, zdecydowanie. Przygotowaliśmy setlistę 25 piosenek, więc wielu z nich wcześniej nie wykonywałem, a teraz będę grał je z przyjemnością. I to też daje do myślenia, tym bardziej, że mam szacunek do wielu rzeczy, które powstały beze mnie. Trzeba wziąć pod uwagę, że T.Love często nagrywał płytę pod wpływem zajawki na jakiś styl. Tak powstał album „Prymityw” czy „Al Capone”. A zajawka zawsze przynosiła dobre efekty. Zdarzały im się mniej zajawkowe płyty, które były według mnie słabsze. A na koncertach będzie można usłyszeć materiał przekrojowy, bo pojawi się „1996”, „Potrzebuję wczoraj”, „Banalny” oraz piosenki z T.Love Alternative, ale to wiadomo. Niespodzianką będzie „Wychowanie” w nowej aranżacji. Dla mnie jest to ciekawe, może nawet odkrywcze, móc zagrać te stare kawałki. W drugiej części koncertów pojawią się oczywiście piosenki z nowej płyty.
fot. Jacek Poremba
Szumnie reklamuje się nowy album, że T.Love powrócił w najlepszym możliwym składzie. Na ile zgodzisz się z tą opinią?
Wiadomo, że promocja ma swoje prawa. Zawsze się tak mówi, że najlepszy skład, najlepsza płyta itd. Dla mnie ważne jest, że nam się dobrze pracowało przy tej płycie i wyszły z tego piosenki, z których mam satysfakcję. Choć nie wszystkie pomysły wykorzystaliśmy, ale może będzie nam dane jeszcze coś razem nagrać.
Wspomniałeś, że na nowej płycie pojawił się Sokół, ale gości jest więcej, bo zaprosiliście Andrzeja Smolika, który zagrał – nie na klawiszach – a na harmonijce ustnej. Skąd ten pomysł zaproszenia go ponownie do takiej roli, bo przecież Smolik zagrał na harmonijce na Twojej solowej płycie „Oldschool Party”?
Z Andrzejem grałem w zespole Suka w latach 90.. Graliśmy razem jeszcze zanim Smolik związał się z Wilkami. Nie pamiętam już nawet, jak na niego wpadłem, a okazało się, że jest to fenomenalny muzyk, nie tylko klawiszowiec. I wtedy odkryłem, że potrafi świetnie grać na harmonijce, a teraz była okazja to przypomnieć.
Na płycie „Hau! Hau!” pojawia się także wokalnie Kasia Sienkiewicz z Kwiatu Jabłoni, a jej brat Jacek zagrał na mandolinie.
Tak jest. Czuliśmy, że potrzebujemy jakąś dziewczynkę do utworu „Pochodnia”. I przyszedł nam do głowy Kwiat Jabłoni. Potem zastanawialiśmy się, czy możemy zmieszać nasz styl z ich charakterystycznym brzmieniem. Kasia wprowadziła świetną atmosferę do numeru. Piosenka w duecie też miała być nowością związana z nową płytą. A mandolina Jacka to dodatkowy smaczek tej piosenki.
A masz żal do kogoś, że Twoja płyta „Oldschool Party” nie została zauważona w szerszym wymiarze?
To był czas, kiedy zostałem zupełnie bez wytwórni. Wtedy to miało ogromne znaczenie, bo wytwórnia dawała możliwości dużej promocji. Miałem wtedy wybór – albo wydam ją sam, albo w ogóle. Zdecydowałem się, że pomimo wycofania się wytwórni fonograficznej, wydam ją samemu. Dlatego nie miałem przebicia, żeby wyjść z tą muzyką do ludzi. Nie boję się powiedzieć, że to była moja porażka, choć wydaje mi się, że nie z mojej winy.
A jak potraktujesz w takim razie swój udział w preselekcjach do Eurowizji wiele lat temu?
To był właściwie żart. Zobaczyłem ogłoszenie w ZAiKSie, że jest nabór piosenek do Eurowizji. Pomyślałem – co to jest w ogóle? I okazało się, że Marek Sierocki, który kojarzył mnie z T.Love, zaprosił mnie do tych preselekcji. Ale wtedy też nie miałem żadnego kontraktu płytowego. Jeśli chodzi o biznes muzyczny – jak widać – nie miałem wielkiego szczęścia. Może zabrakło mi też determinacji w wielu kwestiach?
W takim razie, który ze swoich projektów muzycznych, oprócz T.Love, dobrze wspominasz?
Projekt Love Kings zapowiadał się bardzo dobrze, ale tu znowu doszedł niefart z wytwórnią płytową. Nagrałem wtedy piosenki na całą płytę z niezwykle utalentowanym Markiem Śledziewskim, który ma świetny wokal. Utwór „Hollywood” grały nawet duże rozgłośnie radiowe.
Zostawmy przeszłość, bo na pewno pracujesz już nad kolejnymi projektami.
Mam wiele pomysłów, właściwie pracuję cały czas, ale póki co nie chcę zdradzać co się wydarzy w przyszłości, żeby nie zapeszać. Na pewno powrócę do współpracy z Pawłem Krawczykiem z zespołu Hey, bo z nim zrobiłem kilka swoich rzeczy. Póki co, Paweł teraz tworzy z Aśką Prykowską jako Anieli, ale mamy projekt, który nazywa się Jutro. I fajnie nam to wychodzi. Zobaczymy, co z tego będzie.
Podsumowując naszą rozmowę, co według Ciebie jest największą wartością płyty „Hau! Hau!”?
Nie jest łatwo to zdefiniować. Zgadzam się z ludźmi, którzy powiedzieli, że jest to T.Love Anno Domini 2022, czyli przy zachowaniu własnego stylu odnaleźliśmy świeżość, którą można wyczuć w nowych piosenkach. Nie zjadamy własnego ogona, dlatego nie pojawia się przy naszej nowej płycie pytanie – „po co to zrobiliśmy?”.
Rozmawiał: Łukasz Dębowski
2 odpowiedzi na ““Zależało mi, żeby nowa płyta T.Love była młodsza duchem” – Jan Benedek (T.Love) [WYWIAD]”