„Pisanie piosenek, to opowiadanie historii, uwalnianie emocji” – Tomasz Borowczyk [WYWIAD]

“Miłość / Młodość” to tytuł debiutanckiej płyty Tomasza Borowczyka, która ukazała się pod naszym patronatem medialnym. Zapraszamy na nasz wywiad z artystą, z którego można dowiedzieć się, m.in. jak wyglądała jego droga prowadząca go do wydania albumu oraz jakie są jego inspiracje muzyczne. W rozmowie znalazły się też jego spostrzeżenia na temat branży muzycznej.

fot. materiały prasowe

Co było najważniejszym bodźcem, który sprawił, że zdecydował się Pan nagrać autorskie piosenki i zamknąć je na pełnym albumie „Miłość / Młodość”?

Z jednej strony prozaiczny fakt, że miałem bardzo dużo napisanych własnych piosenek i coraz częściej marzyłem, żeby usłyszeć je nagrane profesjonalnie – z wykorzystaniem większego instrumentarium niż tylko gitara akustyczna.

Prócz tego chciałem dotrzeć do szerszego grona odbiorców, ponieważ na tamten czas niewiele osób wiedziało, że tworzę.

Wizja wypuszczenia piosenek w świat i skonfrontowania ich z żywym słuchaczem była bardzo kusząca. Zafundowałem sobie luksus bycia usłyszanym i nie żałuję tej decyzji.

A jakie są muzyczne korzenie Tomasza Borowczyka, które zapewne miały wpływ na Pana wrażliwość?

Przy tym pytaniu musimy się cofnąć do 1999 roku. Kupiłem wtedy kasetę zespołu Limp Bizkit z ich nowym materiałem „Significant Other”. W tym samym czasie Red hot Chilli Pepers wydali też swoją siódmą przełomową dla nich płytę “Californication”, którą odkryłem akurat wyjeżdżając na obóz żeglarski. Takie piosenki jak „Scar Tissue” czy „Otherside” były świetnymi kompanami podczas spędzania godzin za sterem, żeglując i wpatrując się w spokojną toń jeziora. Rok później pojawił się pierwszy album Linkin Park i ta kapela zawładnęła mną na lata. 

Szybko okazało się, że mam w sobie dużą potrzebę obcowania z muzyką. Jako młody, cichy chłopak podziwiałem tych wszystkich frontmanów, którzy bez widocznego stresu oraz cienia zażenowania wyskakiwali na scenę, by wykrzyczeć wszystkie swoje smutki, żale i uwalniając przy tym szczerze kipiące w nich emocje. Bardzo mi to imponowało. Odkryłem w swoim mieście puby, w których urządzano wieczory karaoke. Zostałem na lata ich stałym bywalcem, a dosłownie za pierwszą wypłatę kupiłem kopię gitary Fender Stratcoaster, na której brzdękałem utwory czytając tabulatury gitarowe. W ostatnich latach natomiast mocno skierowałem się w rejony muzyki folk i słucham takich artystów jak np. Ray Lamontagne.

 

Czego dowiedział się Tomasz Borowczyk o sobie pisząc piosenki, które wypełniły ten album? Czy tworzenie piosenek wiąże się w jakimś stopniu z głębszym poznawaniem siebie i swoich myśli?

Zaczynając od drugiej części pytania – jak najbardziej. Mam lekkie pióro i szybko przelewam myśli na papier, przez co niestety potrafię też mocno się rozpisać odbiegając od pierwotnego tematu. Ale to z kolei sprawia, że później niepostrzeżenie pisanie prowadzi mnie w rejony i przemyślenia, które nawet nie przyświecały mi siadając do notatnika. Zatem efekt godzinnej sesji pisarskiej bywał dla mnie nieraz zaskoczeniem patrząc na to co pojawiło się na kartce. Lubię też wiedzieć o czym piszę, dlatego szukając tematów na piosenki wracałem do własnych wspomnień i przeżyć.

Z różnych względów pamiętamy pewnie rzeczy lepiej od innych – czy to dlatego, że były dla nas ważne, przełomowe, robiliśmy coś pierwszy raz lub miały na nas dramatyczny wydźwięk.

Pisząc swoje piosenki szukałem tych przełomów oraz konkretów, które mogłyby później stanowić rdzeń utworu. Dbałem o to by teksty oddały istotę sprawy – ponieważ jeśli wiem cokolwiek o piosenkach to to, że treść piosenki to nie czas na dywagacje. Tematy autobiograficzne posłużyły mi zatem jako artystyczne paliwo, którego potrzebuje każdy kto tworzy.

Patrząc też na moich muzycznych idoli sprzed lat wiedziałem, że pisanie piosenek, to opowiadanie historii, uwalnianie emocji na scenie. Gdy połączyłem ze sobą wszystkie kropki szybko okazało się, że w ten sposób będę właśnie tworzył pierwsze piosenki. Mogę zapisać pięć stron kartek A4 na temat tego, gdy zrywała ze mną dziewczyna, ale finalna piosenka to będą już te kluczowe słowa – wnioski. Uważam, że piosenki trzeba pisać trybem oznajmującym. “Chyba świeciło słońce, a Ty stałaś pod nie, ale nie wiem, chcę wierzyć, że byłaś wtedy obok mnie…” – jak to w ogóle brzmi, skoro można to zamknąć jednym krótkim stwierdzeniem: „Pasowałaś jak ulał”? Ale żeby ten zwrot mógł się pojawić jako refren piosenki, najpierw musiałem zapisać te pięć stron kartek A4.

 

Co jest dla Pana największą wartością albumu „Miłość / Młodość”? I do kogo chciałby Pan trafić ze swoją muzyką?

Do każdego, kto się może utożsamić z tymi tekstami. Żebyśmy oboje przez chwilę czuli się bardziej zrozumiani.

Największą wartością jest chyba też ten pierwiastek storytellingu, opowieści.
 Iluzjoniści ćwiczą latami, żeby wyciągnąć z rękawa kartę tak szybko byśmy się nawet nie zorientowali, a muzycy ćwiczą latami, by nie ominąć żadnego dźwięku, która im w duszy gra – by poprzez muzykę pokazać siebie. Ubarwić ją sobą. To ma dla mnie wartość samą w sobie. To jest też jeden z powodów, dlaczego ludzie w ogóle słuchają piosenek typowych singer songwriterów i dlaczego lubią jedną bardziej od drugiej.

Szukają rzeczy zbieżnych do tego co się dzieje aktualnie w ich życiu ale przede wszystkim szukają lepszej definicji swoich trosk i rozterek ponieważ sami czasem nie potrafią tak dobrze i prosto powiedzieć, co im doskwiera a chcą być zrozumiani. Gdy znajdą taką piosenkę – jakby uszytą dla nich na miarę – ta zostaje ich przyjacielem na długie miesiące jak nie lata. Zauważmy jak mocno uzewnętrzniła się Kasia Sochacka w utworze “Ciche dni” i jak bardzo zostało to docenione? Olbrzymi, niespotykany jak na te czasy sukces tego typu muzyki.

Czy w jakiś sposób zmieniały się Pana zapatrywania artystyczne na przestrzeni miesięcy, kiedy powstawały te piosenki? Czy praca w studiu nagraniowym zmieniała w jakiś sposób pierwotny ich kształt?

Tak. Zmieniało się tempo piosenek lub ich metrum. Zaproponowane przez Piotra  3/4  z 4/4 w piosence “Oddaje” zaowocowało niesamowitą dynamiką utworu. Parę moich piosenek nie miało także bridgów, które szybko później dopisywałem przez co teraz wiem, że są one potrzebne i warto przełamać nimi piosenkę.

Nie zdawałem sobie również sprawy jak bardzo potrzebne są chórki w piosenkach. O tym jak dużo wnoszą i jak dużą są wartością dodaną przekonałem się dopiero w studiu nagraniowym. Piosenka chórkiem stoi. Kiedyś sądziłem, że wystarczy dobry tekst i dobra melodia ale to dopiero brzmienie jest tym spoiwem, które skleja utwór słowno-muzyczny w nierozerwalną już całość. Dzięki temu otworzyłem się też na inne gatunki muzyczne niż tylko te oparte na gitarze elektrycznej.

 Czy tworzenie materiału pod kątem albumu to był dla Pana jako artysty intensywny czas?

 Tak. Materiał powstawał na przestrzeni dwóch lat i pisałem go głównie wieczorami. Jak o tym pomyślę, to nigdy już nie chciałbym tworzyć w ten sposób.

Część piosenek szybko ze mnie wyszła ponieważ musiałem wyśpiewać pewne rzeczy, a część powstawała spontanicznie, gdy wena przychodziła w najmniej oczekiwanym momencie. Z racji, że sporo czasu spędzam w samochodzie, niektóre z pomysłów wpadały mi też do głowy jadąc autem, obserwując otoczenie, drogę. Piosenki zmieniały swoją formę.

Czasem pisałem piosenkę jako całość od razu w pierwszym podejściu, a przynajmniej pierwszą zwrotkę i refren, a czasem wracałem do tekstu po pół roku i sprawdzałem czy potrafię z tym ruszyć dalej. Czasem przenosiłem tekst piosenki z jednej melodii na drugą. Z reguły miałem otwartych kilka tekstów naraz, na których pracowałem. Od 2017 do 2018 roku powstało w ten sposób około 20 piosenek.

 

fot. okładka płyty

Czy wraz z premierą płyty i oddaniu jej słuchaczom przyszło jakieś artystyczne spełnienie? Czym jest dla Pana nagranie płyty i pokazanie jej innym w takiej zamkniętej formie?

Przede wszystkim mój apetyt bardzo urósł w miarę jedzenia. Może właśnie dlatego, że nic w muzyce nie przyszło mi łatwo. 

Chciałbym dostać realną szansę na bycie muzykiem 24/7, takim, który jak zorganizuje koncert w Rzeszowie i napisze o tym post, że gra tam za dwa tygodnie, to za te dwa tygodnie lokal będzie tam zapełniony.

Mam sporo pomysłów i nowych piosenek, które powstały już po całej przygodzie z produkcją płyty i strasznie byłoby mi żal, gdybym nie miał czasu i zaplecza na to, by je nagrać i wydać w kolejnych latach. Na pewno potrzebuję więcej osób, szczególnie z branży muzycznej, które uwierzyłyby we mnie i ten materiał. Nie chcę być tylko chwilową ciekawostką dla wybranych. Są muzycy, którzy wypływają dopiero drugą czy trzecią płytą, więc jeśli tylko będę miał pomysły, czas i pieniądze, to będę wracał z kolejną muzyką.

Mamy w Polsce i na świecie dużą nadprodukcję muzyki i jeśli coś ma sprawić, że stanę się tym muzykiem obecnym nie na rok, dwa, tylko na 10 lat, to tylko to, że ludzie będą słuchać i chętnie wracać do moich piosenek. Moje piosenki mogą zadziałać dla mnie tylko na moją korzyść lub nie zadziałać wcale. Zawsze powtarzam, że jeśli na albumie jest choćby jedna piosenka, która może być hitem to już jest dobrze, to już nic więcej nie trzeba. Wierzę, że mam taką piosenkę na swojej płycie.

Jestem dumny z siebie, że dałem radę. Wydanie płyty mocno zaspokoiło jakąś moją potrzebę zaistnienia i samoekspresji, ale mam też pełne prawo powiedzieć sobie: DOBRA ROBOTA!

 Czy jest Pan ciekawy siebie za kilka miesięcy lub lat? W którą stronę będzie podążać Pana muzyka?

 Z jednej strony byłoby świetnie wydać chociaż EP, która powielałaby i udoskonalało pomysły wykreowane i wypracowane na albumie „Miłość / Młodość”. Teraz się nie porównuję do nikogo, ale w jakim szoku byli wszyscy, gdy Linkin Park wydał drugą płytę „Meteora” i jakimś cudem wykręcił i  udoskonalił jeszcze bardziej swoje brzmienie znane z „Hybrid Theory”, przebijając nawet niektóre piosenki z pierwszej płyty, która przecież niosła hit za hitem, serwując nam już totalną jazdę bez trzymanki (piosenka „Faint”).

 A z drugiej strony korcą mnie style muzyczne zaproponowane przez The Weekend w takich utworach jak „Blinding lights” czy „Save your tears”. Dużą inspiracją był ostatnio również dla mnie Ed Sheeran i jego „Bad habbits”.

 Dodanie szczypty elektroniki i wyrzucenie gitary elektrycznej z piedestału w moim instrumentarium jest bardzo kuszące i jeśli będzie mi dane, to będę eksperymentować w tym kierunku.

Chciałbym w końcu kupić też klawisze, żeby zacząć komponować na nich piosenki. Jestem ciekawy czy będą one inne od tego, co do tej pory zrobiłem, mając w domu gitarę akustyczną.

 Wszystkie teksty odnoszą się do Pana życia. Wiele z nich wydaje się bardzo osobistych. Czy miewał Pan jakieś dylematy związane z opisywaniem pewnych sytuacji, żeby nie powiedzieć czegoś za dużo?

 Mnóstwo. Ja, który z reguły zostawiam rzeczy dla siebie, nie ufam ludziom i nie proszę o pomoc, nagle miał pokazać wszystkim (rodzinie dalszej i bliższej), co tam mi w głowie siedzi? Pierwsze próby śpiewania dla kogoś to był koszmar. Natomiast miałem w tej materii wiele tzw. baby steps.

A to zaśpiewałem coś Martynie. A to nagrałem coś w salce prób i wstawiłem później na social media lub wysłałem do znajomych, żeby się wypowiedzieli. Któregoś razu też w szkole muzycznej, w której uczę się śpiewać, Janek  (właściciel) zorganizował wieczorek podczas, którego można było coś zagrać, zaśpiewać dla zgromadzonej publiczności. Przełamałem się i zagrałem wtedy koślawo jedną piosenkę – „W nieskończoność”.

Wiedziałem, że jeśli chcę zajmować się muzyką na poważnie a bardzo chciałem to musze się zmusić i pchać w konfrontacje mojej twórczości ze środowiskiem zewnętrznym i tak powoli rozszerzałem swoją strefę komfortu. Rozwałkowałem ją jak ciasto na pizzę. Czas też zrobił swoje – teraz po latach już każdy wie, że tworzę, śpiewam i nikt nawet nie jest tym zdziwiony. Ale chcę tylko podkreślić, że to nie wzięło się znikąd.

Nie zawsze też przecież muszę pisać tak osobiste teksty jak do piosenki „Oddaję”. Decyzja o tym, że „Oddaję” będzie pierwszym opublikowany singlem z płyty również była podyktowana tym, żeby wypchnąć się poza strefę komfortu. Od razu na głęboką wodę, z grubej rury. Przy tym lubię, gdy nie mogę się już cofnąć. Najlepiej dla mnie wpakować się w taką sytuacje, gdy za mną jest ściana i nie zrobię kroku w tył – wtedy mogę zrobić tylko krok naprzód. Jak to finalnie wyjdzie nie wiem, ale na pewno zbiorę doświadczenie, które jest wszystkim.

 

 Czy potrafiłby Pan wskazać piosenki, które mają dla Pana wyjątkową wartość? Czy utwór „Oddaję”, który opisywał Pan jako „najcięższy kaliber z płyty”, jest jednym z tych bardziej istotnych?

 Z pewnością. Nie jest łatwo pisać o sobie, a tym bardziej przyznawać się wprost, że robimy coś źle, że mamy wady, a może nawet jesteśmy jacyś wybrakowani. Ale przecież to takie ludzkie błądzić i ranić tych, których się najbardziej kocha więc nie mogę być jedyny, co znaczy, że ludzie zrozumieją tą piosenkę.

Bardzo uzewnętrzniłem się w „Oddaję”, a z drugiej strony nie opisałem nic, co nie jest nam wszystkim znane. Życie, szara codzienność, kłótnie, rozczarowanie sobą po latach itp. Ale dzięki temu uważam, że jeśli którakolwiek piosenka dotknęła lub otarła się chociaż o te magiczne miano „artyzmu”, to jest to właśnie ta piosenka.

 Jak z perspektywy czasu patrzy Pan na utwór „W nieskończoność”, który poznaliśmy w 2020 roku? I dlaczego nie znalazł się on na płycie?

 Uważam ją za całkiem fajną piosenkę, która bardzo dobrze brzmi na żywo. To jest jedna z tych piosenek, która powstała w 5 minut i nie potrzebuje dużej oprawy muzycznej, by być zauważoną. Coś w rodzaju piosenki „Peron” Jamala. Z czasem skomponowałem do niej tylko zagrywkę gitarową.

Nie znalazła się na płycie ponieważ nie byłaby spójna muzycznie z płytą. Chociaż to nawet nie był największy problem, gdyż tematycznie by się wpasowała i nawet jeśli została zmiksowana inaczej przez innego producenta, to mogła figurować jako bonus. Natomiast finalnie doszedłem do wniosku, że dobrze, żeby te moje niespodziewane wydanie płyty poprzedzało cokolwiek. Muzycznie wziąłem się znikąd, dlatego dobrze, że mam zbudowaną jakąkolwiek historię muzyczną sprzed wydania płyty. Chociaż by w postaci tego jednego singla. Chciałem zachować naturalną kolej rzeczy. Muzyk zaczyna tworzyć – wydaje singiel, ewentualnie z czasem EP i finalnie kiedyś płytę.

Piosenka z pewnością znajdzie się w moim stałym repertuarze koncertowym, ponieważ odbiorcy silnie na nią reagują.

 

 Utwór „Witamina M” wykonał Pan w duecie z Martyną Kubiak. Skąd pomysł, że akurat w tej piosence potrzebuje Pan kobiecego wokalu?

Wiele zawdzięczam Martynie… Trzeba pamiętać, że na poważnie zacząłem uczyć się śpiewać po trzydziestce, gdzie w natłoku codziennych spraw i obowiązków związanych z pracą i wychowaniem dzieci, były momenty, że nasze godzinne spotkania raz w tygodniu traktowałem jako odskocznie, czy też odpoczynek od codzienności a nie poważną naukę. Przyjeżdżałem pogadać o muzyce, o wszystkim i niczym.

Martyna jednak zawsze pilnowała, żebyśmy popracowali – żebym wyszedł dobrze rozśpiewany, przećwiczony – dla niej każda lekcja to miał być mały krok naprzód dla mnie, żebym w końcu przestał się frustrować a zaczął zauważać, że są efekty. Małe ale są i będą dalej, gdy tylko się skupię na robocie. Miała również swoje osobiste ambicje (po co uczyć kogoś, kto nie ogarnia jak za drzwiami czeka kolejka chętnych). Na szczęście nim się obejrzałem, niepostrzeżenie dla mnie wykonała swoją pracę. Chyba łatwiej też zaczęło się jej ze mną pracować, gdy sam zauważyłem postęp i zacząłem traktować to wszystko na poważnie.

 Miałem różne maniery w głosie, wiele rzeczy robiłem źle, nienaturalnie. Moje wyobrażenie o śpiewaniu też nie pokrywało się z tym, co faktycznie trzeba zrobić, stojąc za mikrofonem. Mój głos był jak pomięte, poskręcane słuchawki wyjęte po tygodniu z kieszeni. Martyna wszystko to ładnie wyprostowała i rozplątała w ciągu 2 lat. Każdemu życzę tak profesjonalnej nauczycielki.

Wiedziałem też, że „Witamina M” jest jej moją ulubioną piosenką, którą nie raz u niej ćwiczyłem. Zapytałem więc Piotra co myśli o duecie i ten od razu podchwycił ten pomysł. Uważałem też, że piosenka bez partii Martyny brzmiałaby zbyt jednostajnie – nudno. Za dużo się w niej nie działo, a tak wokal i wrażliwość Martyny świetnie wzbogaciły tę piosenkę i podtrzymały ciekawość słuchacza. Dalej uważam, że był to strzał w dziesiątkę.

 Jak doszło do Pana współpracy z producentem Piotrem Plutą (znanym, m.in. ze współpracy z zespołem Mikromusic i Grzegorzem Hyżym)? I jak wyglądało szukanie porozumienia, które wypracowało finalny efekt zamknięty na płycie „Miłość / Młodość”?

 Najpierw o możliwość współpracy zapytałem Patricka the Pana. Zgłosiłem się do niego ponieważ zauważyłem kiedyś, że widnieje jako producent na piosence u jednego młodego, początkującego wokalisty. Przesłuchał moje demo i stwierdził, że muszę poszukać kogoś, kto bardziej porusza się w kategorii POP. Materiał po prostu nie ujął go na tyle, żeby się mógł temu oddać.

 Idąc za radą Patricka natrafiłem na Szymona Paduszyńskiego, który de facto później okazał się dobrym przyjacielem Piotra (dzielą nawet tą samą salkę prób oraz pracownię). Szymon natomiast dostał się wtedy jako muzyk do zespołu Krzyśka Zalewskiego i stwierdził, że nie da rady wyprodukować mi całej płyty ze względów czasowych. I tak sprawdzając kolejne moje ulubione piosenki i szukając w ich opisach imion i nazwisk producentów, zauważyłem Piotra jako producenta niektórych piosenek Mikromusic, kapeli, której lubiłem słuchać. Później zauważyłem, też, że produkował piosenkę jednemu ze zwycięzców programu Voice of Poland.

 Nawiązałem kontakt. Piotr poprosił o demo całego materiału, nagranego w warunkach studyjnych z rozbiciem partii wokalnych i gitary jako osobnych ścieżek. Piotrowi spodobał się materiał a z racji lockdownów i braku koncertów z Mikromusic (jest też ich realizatorem dźwięku), szukał zajęcia i miał więcej czasu na poboczne projekty.

 Odnośnie porozumienia wyglądało to tak, że przyjąłem taktykę, że to on wie lepiej. Oczywiście finalnie to mnie miało się podobać i w ciągu naszych czterech miesięcy naprawdę intensywnej pracy (mi też pomogły lockdowny), przekazałem mu mnóstwo uwag, odczuć, dodatkowych melodii. Natomiast trzeba przyznać, że tak dobrze mnie wyczuł na podstawie przekazanego mu moodboardu do każdej piosenki, a potem praktycznie każda jego propozycja aranżacji trafiała do mnie już na starcie. Niektóre aranżacje robiliśmy online, a niektóre opracowaliśmy razem podczas tzw. burzy mózgów siedząc z instrumentami w ręku.

 Jeden jedyny raz kiedy odczytał źle moje intencje tyczyły się „Witaminy M”, gdzie podesłał mi aranżacje w wersji „na disco”. Myślałem, że to taki producenci żart, a on z całą powagą stwierdził, że tak to właśnie słyszy i że to jest świetne. Bałem się, że go nie przekonam. „Witamina M” to miała być największą z ballad na tej płycie i przez chwilę walczyłem o to.

 Praca nad płytą to była głównie komunikacja, ciągłe sprawdzanie pomysłów i brzmień. Przykładowo miałem pomysł na brzmienie bębnów i zamiast o tym rozmawiać Piotr po prostu wrzucał je do aranżu i słuchaliśmy tego oboje, żeby się przekonać lub odwieść od tego pomysłu. Było to bardzo pomocne. Dzięki temu jak po okruszkach, ślad po śladzie trafialiśmy do tej właściwej aranżacji.

Praca nad płytą to był jeden z najlepszych okresów w moim życiu. Instrumentarium – ustaliliśmy je na samym początku – tutaj poszedłem głównie na jego rozwiązania, gdy np. tłumaczył, że zamiast sekcji smyczkowej wystarczy jak użyjemy melotronu, lub zamiast chóru nałożymy nasze głosy (Piotr zrobił mnóstwo chórków na tej płycie). Również słyszałem puzon w jednej z piosenek, ale odwiódł mnie od tego tłumacząc, że pojedynczy puzon nam nie wystarczy a wynajęcie całej sekcji to duże, dodatkowe koszty.

Czy jest Pan gotowy na to, żeby skonfrontować ten materiał podczas koncertów? Jest Pan ciekawy reakcji publiczności na te piosenki podczas tak bezpośredniego kontaktu, jaki daje koncert?

 Jak najbardziej – nauczyłem się śpiewać swoich piosenek podczas nagrywania płyty. Jak teraz na to patrzę to było szaleństwo – Piotr nieraz zmieniał mi tonację, chciał bym wchodził na dźwięki, które były wtedy poza moim zasięgiem. Wtedy ja leciałem z tym na lekcje śpiewu i wiedząc, że za dwa tygodnie mam nagrania w studiu spinałem się tak, że nagle niemożliwe stawało się możliwe.

 W kwietniu tego roku minie rok odkąd ukończyliśmy płytę i mogę śmiało stwierdzić, że śpiewam lepiej, świadomiej niż, gdy ją nagrywałem (nie przerwałem nauki śpiewu po zrobieniu płyty). Pewne mechanizmy, które wypracowałem z Martyną odpalają już samoistnie. Mam więcej czasu podczas wykonania, by skupić się na interpretacji utworu. Nie miałem dużo okazji do tego by prezentować swoją twórczość słuchaczom na koncertach, ale do tej pory wszędzie gdzie grałem, zawsze ktoś podejdzie po koncercie i powie parę szczerych, ciepłych słów. Najbardziej zaskoczony byłem, gdy podczas finału Festiwalu Piosenki Artystów Wrażliwych jedna z dziewczyn siedzących na widowni (też uczestniczka konkursu), przytuliła mnie i powiedziała, że popłakała się w trakcie, gdy śpiewałem „Witaminę M”. Możliwe, że zadziałało na nią również to, że przed zaśpiewaniem piosenki opowiedziałem ze sceny, krótką historię, która była inspiracją do jej napisania.

 Jeśli mam zdobywać słuchaczy i rozpoznawalność – marzę o tym, by zaistnieć jako pełnoprawny muzyk na naszej rodzimej scenie muzycznej i zrobić z muzyki moje główne źródło utrzymania – to muszę grać jak najwięcej koncertów i czekam na nie z niecierpliwością. Chociaż jest bardzo trudno cokolwiek i z kimkolwiek dograć.

Z pewnością też pierwsze koncerty będę grał solo w wydaniu akustycznym. Nie ma żadnego problemów, żeby pozyskać muzyków i przekazać im materiał do nauki, ale pierwsze o co mnie zapytają, to czym mam dla nas salkę prób, a chwilę później o to, kiedy gramy na żywo i ile mamy terminów koncertów. Nie jestem teraz w stanie im tego zagwarantować. Mam jednak nadzieje, że z czasem znajdą się osoby, które po prostu zechciałyby tworzyć ze mną band, a nie były tylko muzykami sesyjnymi.

Na szczęście też wszystkie swoje piosenki stworzyłem na gitarze akustycznej, co sprawia, że naprawdę nie brzmią źle grane w wydaniu saute. Może niektóre trącą wtedy za bardzo ogniskiem i Dżemem („Blizny”) oraz kompletnie nie pasuje mi granie akustycznie „Popiołu”, ale poza tym myślę, że piosenki się „sprzedadzą”. Ciągle mam też w głowie, myśl, że brytyjski singer songwriter The Passenger, był główną gwiazdą festiwalu Color of Ostrava i wyszedł do ogromnego tłumu sam z gitarą i nikomu to nie przeszkadzało, że nie miał za sobą całej sekcji. Ludzie byli zasłuchani w tym co im zaproponował.

 Natomiast docelowo gdyby moje granie naprawdę zostało zauważone, a mi byłoby coraz łatwiej o następne koncerty – wtedy z pewnością będę szukał możliwości grania na scenie chociażby jako trio.

 

 

 

Leave a Reply