“Ismeria” to tytuł albumu, który powiązany jest z wyjątkowym spektaklem. Pomysłodawcą projektu jest pianista Tomasz Jocz, a kompozytorem Beniamin Baczewski. Prezentujemy naszą recenzję tego wyjątkowego wydarzenia.
Recenzja płyty „Ismeria” – Tomasz Jocz (2021)
Album „Ismeria” to coś więcej niż muzyka, zbudowana na klasycznych brzmieniach live electronics, stworzonych przez kompozytora Beniamina Baczewskiego według koncepcji Tomasza Jocza. Idea artystyczna łączy się tutaj z wizualizacją spektaklu, choć ten materiał muzyczny może funkcjonować w różnych konfiguracjach, niekoniecznie wizualnych. Skupiając się na samej muzyce, to kreatywność i umiejętność nadawania kolorytu emocjonalnego sprawia, że cały czas pulsuje ona w świadomości słuchacza. Jeśli dodamy do tego najwyższą jakość związaną z kwestiami technicznymi, to całość nabiera pełniejszych walorów artystycznych. Krótko mówiąc – zawodowstwo i artyzm najwyższej klasy.
Ten projekt z różnych względów wydaje się interesujący. Przede wszystkim metoda, którą zdecydowali się wykorzystać twórcy nie jest aż tak powszechna jeśli chodzi o polski rynek muzyczny. Założenie związane z prezentacją muzyki opartej na syntezatorach stanowi tylko jeden z elementów, gdyż głównym motorem napędowym staje się wykorzystanie żywego instrumentarium, z czego ważne miejsce zajmuje fortepian, za którym zasiadł pomysłodawca – Tomasz Jocz. Chociaż jego wyczulenie na inne motywy muzyczne bywa także niezwykle ważne, a przez to fascynujące.
W klimatycznej przestrzeni usłyszymy kolejno występujące (nienakładające się na siebie) instrumentarium, tj. klarnet, saksofony (sopranowy i tenorowy) Beniamina Baczewskiego oraz dodające dodatkowej oryginalności – dzwonki i misy tybetańskie (nagrane przez Kazimierza Kusa). Te ostatnie stanowią ważny element kilku utworów, uzupełniając „nieformalny” zapis kompozytorski, może nawet jakiś fragment improwizacji przepływający przez chociażby „Lucyfera” (niespokojny charakter kompozycji podbity konstruktywną elektroniką i saksofonem).
Warto zwrócić uwagę w jaki sposób ułożono poszczególne kompozycje, żeby mogły stanowić poruszającą opowieść, zawierającą myśl przewodnią (odkrywanie wewnętrznej siły kobiecości). Cisza stanowi tu element pogłębiający dramaturgię, nie stając się czymś budzącym zakłopotanie. Nie odrywa też słuchacza od kolejnych rozdziałów tej podróży artystycznej. Pomimo różnorodności, która tworzy swoistą wędrówkę po różnych poziomach emocjonalności, czujemy, że jesteśmy w miejscu „tu i teraz”, mającym za zadanie coś nam pokazać. Za każdym dźwiękiem mogłoby kryć się słowo, choć żadnej dosłowności tutaj nie doświadczymy.
Obszar, po którym się poruszamy, daje nam możliwość odkrywania tej muzyki w realny sposób, choć niektóre czynniki wpływają na nas w sposób – w pozytywnym tego słowa znaczeniu – irracjonalny („Sen o Mocy”). Można to nawet nazwać teatralną fantastyką. A przecież pojawia się też coś na kształt subtelnej awangardy („Azur”).
Artyzm bywa zachowany nie tylko przez umiejętne budowanie napięcia, ale również przez drobiazgowo dograne momenty, dające przeświadczenie obcowania z czymś ważnym. Brzmienie syntezatorowe otwiera możliwość zaszczepiania w utworach żywych fragmentów, niekiedy zupełnie nieszablonowo stapiających się w całość (dźwięki klarnetu i fortepianu na tle siarczystych brzmień elektronicznych stają się co najmniej ciekawe w utworze „Aryman”). W ostatnim utworze „Drzewo Życia” udało się natomiast zebrać większość pomysłów, przedstawiając je w zintensyfikowanym kolorycie.
Z jednej strony precyzja i pogłębione wykonawstwo, z drugiej zrozumienie zagadnień i fantazja artystyczna, dają możliwość istnienia jakiejś nowej strukturze, która nie próbuje być naśladowniczym działaniem muzycznym. To nie jest jedynie muzyka tła, choć jej barwność pozwala istnieć na płaszczyźnie teatralno-filmowej. Dlatego powiązanie jej ze spektaklem może przynieść jeszcze ciekawszy efekt końcowy.
„Ismeria” to porywająca fuzja gatunków z namaszczeniem klasycznej doskonałości, która pozwala funkcjonować temu projektowi w różnych konfiguracjach artystycznych, tym samym wychylając się ponad przeciętność spośród innych podobnych konspektów na polskiej scenie muzycznej. Choć właściwie nie należy szukać form porównawczych, bo artystom udało się stworzyć coś na swój sposób indywidualnego, a przy tym niezwykle intensywnego.
Łukasz Dębowski