Autorski album Bernarda Maseli „Drifter” ukazał się w serii Polish Jazz Masters. Płyta nie bez kozery nosi tytuł „Włóczęga”. Przez 35 lat swojej działalności scenicznej ten wirtuoz wibrafonu udzielał się w przeróżnych stylistycznie zespołach i projektach (Walk Away, Young Power, Music Painters, Urszula Dudziak, Laboratorium, The Globetrotters, MaBaSo). Poznajcie naszą recenzję pierwszego albumu artysty.
Recenzja płyty „Drifter” – Bernard Maseli (Warner Music Poland, 2021)
Bernard Maseli to wybitny muzyk, wibrafonista, kompozytor, ale też producent, który tworzył z wieloma artystami, nagrywając niezliczoną ilość płyt. Tylko z kultowym zespołem Walk Away wydał 10 albumów, a na koncie ma współpracę, m.in. z Anną Marią Jopek, Zbigniewem Preisnerem i Grzegorzem Skawińskim.
Po ponad 35 latach pracy z innymi wykonawcami, Maseli postanowił wreszcie nagrać utwory będące kwintesencją jego talentu i wrażliwości. Mówi o sobie „muzyczny włóczęga”, co ma także swoje odbicie na niewiarygodnie rozległym stylistycznie albumie „Drifter”.
„Fusion” wciąż najlepiej określa obręb w jakim porusza się Bernard jako muzyk i kompozytor. I to bez względu na to, czy w danym momencie artysta podąża bardziej w stronę jazzu czy też rocka, bluesa lub nawet czegoś trudniejszego do sklasyfikowania. Wykorzystano tak wiele instrumentów, nie tylko sztabkowych (marimb, wibrafonów, kalimb, KATA), ale też tych, które „przywędrowały” z gośćmi, że trudno jednoznacznie określić, co stanowi motyw przewodni poszczególnych kompozycji. Właściwie eklektyzm tej płyty pozwala rozpatrywać każdy utwór jako odrębny byt, które na końcu spaja w jedną całość kunszt i dbałość o szczegóły samego twórcy tego projektu.
Niebagatelny wpływ na brzmienie tych utworów, a raczej na wyraźniejsze sformułowanie ich artyzmu, mieli goście. Każda postać spowodowała, że w danej chwili odbywał się swego rodzaju odmienny taniec emocji, nakreślający, w którą stronę stylistyczną będzie podążać dana propozycja. A swoista kumulacja, w której pojawia wiele wątków muzycznych, następuje w najciekawszym (i najdłuższym, bo trwającym 10 minut!) momencie na płycie, czyli utworze „The Kid Said„. Jeśli wspomnimy, że międzynarodowa obsada w tej kompozycji jest wyjątkowa, to będzie nam się rodził niebanalny obraz czegoś zupełnie zaskakującego (Linley Marthe – bas, Eric Marienthal – saksofon altowy, Dean Brown – gitara, Grzegorz Nagórski – puzon i Wojciech Myrczek – wokal). Ciekawe jest, w jaki sposób udało się stworzyć przestrzeń dla tych wszystkich artystów, występujących tu na zasadzie „aktorów”, którzy wykorzystują swoją chwilę w nienachalny, aczkolwiek istotny sposób. „The Kid Said” to rozległy stylistycznie utwór, zmieniający swoją dynamikę, gdzie w kilku fragmentach rodzi się poniekąd na nowo bieg poszczególnych partii rytmicznych (instrumentalnych). Wszystko jednak dzieje swobodnie, bez wysiłku, jakby spontanicznie.
To, że Maseli nie boi się tworzyć różnych mariaży muzycznych potwierdza również „Desert is crying on us„, zbliżając się w okolice world music, w czym pomogli – niezwykle charyzmatyczna wokalistka Rasm Almashan i multiinstrumentalista Amir Gwirtzman. Rockowej energii dostarczyli za to Marek Raduli (świetny dialog gitary z instrumentami gospodarza i cieniami wokalnymi Beaty Przybytek w „Drifter”) oraz Grzegorz Skawiński (zawodowstwo najwyższego stopnia w „Sopocie„). A wracając do wokalnych gości, to nie sposób nie zauważyć także Kuby Badacha (chyba to jedyne spotkanie wokalisty z… raperem Eskubei, który odzywa się w drugiej części „Goodbye„), wspomnianej Beaty Przybytek (bluesowa odsłona „Five O’Clock„) oraz rapera Andy „Stewlocks” Ninvalle („Tomorrow Shine„). Dostaliśmy też piękną improwizację i przenikanie się kultur w „Edzengi” (z udziałem Linley Marthe i Daniela Soltisa).
Ważne jest, że żaden gość nie starał na siłę wykorzystywać swojego udziału w tym nieoczywistym projekcie. Każdy z nich tworzył interakcję z innymi artystami, drobiazgowo dopełniając ten album swego rodzaju wysmakowaniem. Poprzez zostawienie cząstki własnej wrażliwości, poszczególni muzycy byli w stanie dodać naturalnego kolorytu poszczególnym utworom, które – trzeba to podkreślić – mają bardzo organiczny wydźwięk.
Nie sposób wymienić wszystkich artystów biorących udział w tym projekcie, nie każdy utwór należy też rozkładać na czynniki pierwsze. „Drifter” to album naszpikowany pomysłami ponad standardowymi podziałami na gatunki muzyczne, który wyraźnie naznaczony został talentem i indywidualizmem Bernarda Maseliego. Odkrywanie tych kompozycji stanowi jeden z elementów ich właściwego odbioru. Niezwykle ciekawą drogę pokazał nam „włóczęga” na tej płycie. I co najważniejsze, wykorzystanie wielu środków wyrazu artystycznego nie zakłóca ostatecznego odbioru całości, w którym jazz staje się pierwiastkiem wzmacniającym przekaz, a nie celem samym w sobie.
Łukasz Dębowski
Jedna odpowiedź do “Bernard Maseli – „Drifter” [RECENZJA]”