„Are You There” to debiutancki i długo wyczekiwany album Michała Łapaja – klawiszowca progrockowego zespołu Riverside. Michał niejednokrotnie pojawiał się również jako gość na płytach takich artystów jak np. Behemoth, Me And That Man, Antigama czy Lunatic Soul. Poznajcie naszą recenzję jego solowej płyty.
fot. okładka albumu
Recenzja płyty „Are You There” – Michał Łapaj (Mystic Production, 2021)
Już niemal wszyscy muzycy zespołu Riverside (oprócz perkusisty Piotra Kozieradzkiego) zdołali wydać solowe albumy. Tym razem ukazała się niezwykle intrygująca, malowana całą paletą barw i emocji płyta „Are You There” klawiszowca Michała Łapaja.
W przerwach koncertowych Mariusz Duda nagrał doskonały album jako Lunatic Soul oraz dwa krążki podpisane własnym imieniem i nazwiskiem, także Maciej Meller w zeszłym roku wydał całkiem niezły krążek „Zenith”. Teraz przyszedł czas na Michała Łapaja, który jak się okazuje przynajmniej dorównał kolegom z Riverside.
„Are You There” to zaskakująca w swej zjawiskowości płyta. Głównym motywem są głęboko osadzone w alternatywie, nieco niewspółcześnie brzmiące syntezatory. To one tworzą duszę tego projektu, co przecież nie powinno być zaskakujące. Mroczny charakter poszczególnych kompozycji pogłębiony został jednak syntetyzmem wydobytym z progresywnej muzyki rockowej, co przybliża ten album do dokonań macierzystej formacji. Nie ma tu jednak mocniejszych akcentów, które wyzwalają ściśle powiązane z taką estetyką gitary.
Nie umniejsza to jednak tym w większości instrumentalnym kompozycjom, totalnie angażującym poprzez czytelne treści artystyczne. Bo należy dodać, że to płyta przepełniona artyzmem, nie tylko od strony pogłębienia całości szlachetnymi elementami, ale też poprzez kunszt wykonania i umiejętność budowania emocjonalnego przekazu. Nie bez znaczenia jest także to, że Michał gra głównie na analogowych, „żywych” instrumentach klawiszowych, m.in. organach Hammonda, pianie Rhodesa. To ma zapewne niebagatelny wpływ na charakter wszystkich utworów, choć tak naprawdę siła jego muzyki tkwi w kreatywności, a także zdolności budowania napięcia oraz tworzenia przestrzennych, często ambientowych krajobrazów, które zachwycają pięknem w dosyć nieoczywistej, jakby kosmicznej sferze.
Ważni są również zaproszeni goście, którzy odcisnęli piętno w niektórych kompozycjach. W „Schelter” pojawia się głos Beli Komoszyńskiej. Mocniejszym akcentem są jednak jej wokalizy w niepochamowanym twórczo utworze „Fleeting Skies”, gdzie chyba jak nigdy dotąd artystka pokazała bogate spektrum swoich możliwości. Takiej Beli nie słyszeliście przynajmniej od czasów pierwszych płyt zespołu Sorry Boys. Męskim akcentem jest głos Micka Mossa (Antimatter), który także zaistniał w dwóch propozycjach, z czego wyróżnia się nieco narkotyczny, chłodny, ale jakże wciągający „Flying Blind”.
„Are You There” to album spójny i nie brak na nim niespodzianek. W „In Limbo” (prawie 12 minutowa etiuda muzyczna!) dostrzeżemy industrialny brud, ale nie zabrakło też rewelacyjnego rozmachu w ponad 10-minutowym kawałku „Where Do We Run”. Takich kompozycji nie powstydziłby się sam mistrz Marek Biliński, choć ta płyta bliższa jest dokonaniom takich wielkich jak Massive Attack i Portishead sprzed 25 lat. Oczywiście skojarzenia odnoszą się jedynie do dynamiki, wrażliwości, czasami też subtelności opowiadania pewnych historii oraz misterne budowanie napięcia. Pomimo czytelnych odniesień, to bardzo sprawnie poprowadzony, z doskonale rozpisanym scenariuszem album, dzięki czemu – choć długi (62 minuty!) – nie jest w stanie nas znużyć nawet po kilkakrotnym przesłuchaniu. Takich utworów słucha się z zapartym tchem i z należytym szacunkiem.
Łukasz Dębowski