„Supernova” to kolejny wielki sukces Urszuli. Album z 1998 roku przyniósł artystce następne gigantyczne przeboje tj. „Anioł wie” oraz „Dnie-ye”.
Na krążku znalazła się także odświeżona wersja hitu „Rysa na szkle”. Wokalistka za ten album ponownie otrzymała platynową płytę. Teraz na reedycję „Supernovej” Urszula nagrała wszystkie te piosenki na nowo. Jednak oprócz nowych dźwięków na płycie wykorzystano niepublikowane wcześniej partie gitarowe kompozytora wszystkich utworów śp. Stanisława Zybowskiego.
fot. B. Wielgosz
Na rynku pojawiła się właśnie reedycja Twojego albumu „Supernova”. Ale nie jest to zwykłe odświeżenie tamtego materiału. Ponownie nagraliście wszystkie te piosenki. Łatwo było znów wejść do tej samej rzeki?
– To była wyższa szkoła jazdy, tym bardziej, że postanowiliśmy nagrać na nowo te utwory, wykorzystując nowoczesne możliwości, ale nie zmieniając ich. Moi muzycy dostali wszystkie „ślady” i musieli się ich nauczyć, jeden do jeden. W trakcie przygotowań przeżywali rozmaite uczucia od załamania po euforię, kiedy udało im się odwzorować gitary Staszka Zybowskiego. Jednak niektóre partie zagrane przez Stasia są absolutnie nie do powtórzenia, Staszek miał swój niepowtarzalny styl, bardzo charakterystyczny. Zdecydowaliśmy się więc na pozostawienie ich w nowych wersjach.
A jak ty sobie poradziłaś z zaśpiewaniem starszych numerów w tamtych wersjach?
– Też nie było łatwo (śmiech). Dziś wszystko gramy pół tonu niżej. Niby to nie jest dużo, ale dla mnie robi dużą różnicę, a w studiu musiałam wrócić do starych tonacji. Zdecydowanie łatwiej nagrywało mi się te utwory, których nie graliśmy nigdy na koncertach i które pamiętam jedynie z płyt. Te, które śpiewam do dziś przeszły czasem metamorfozę i ciężko mi było wrócić do pierwotnych wersji. Ale udało się. Generalnie myślę, że i tak mi było łatwej niż muzykom. Ja musiałam tylko odnaleźć tamtą siebie, a muzycy musieli wejść w skórę i odnaleźć charakter gry innych muzyków.
A właściwie po co nagrywać ponownie swoje płyty?
– To skomplikowane sprawy związane z prawami autorskimi. Dlatego do dziś niektórych moich płyt nie było, nie tylko w sklepach, ale także w serwisach streamingowych czy sklepach z muzyką cyfrową.
„Supernova”. To był twój siódmy album. Wróćmy pamięcią do tamtych czasów. Był 1998 rok. Po dwóch latach od gigantycznego sukcesu „Białej drogi” nagraliście „Supernovą”. W jakim byliście momencie? Rozgrzani, gotowi na dalsze sukcesy czy mieliście pietra, żeby nie spaść z tego wysokiego konia?
– „Biała Droga” wciąż jeszcze odnosiła sukcesy. Ludzie z chęcią przychodzili na koncerty. Byliśmy rozkręceni jak karuzela. Nasze tempo życia zdecydowanie przyspieszyło. Może to zabrzmi nieskromnie, ale nie braliśmy pod uwagę jakiegoś upadku czy potknięcia.
fot. B. Wielgosz
Tempo życia dotyczyło tylko sfery zawodowej czy także prywatnej?
– Wszelakiej. Zaczęliśmy grać masę koncertów. Wzrosło zainteresowanie moją osobą, a więc wywiady, spotkania, nagrania itd. Poza tym nastał czas przeprowadzek. Grześ Ciechowski, który mieszkał wówczas w Falenicy, pokazał nam okolice wschodniej Warszawy i w końcu zdecydowaliśmy się przenieść z kawalerki w centrum stolicy do wynajętego kawałka domu na ulicy Kosodrzewiny w Falenicy. Zbudowaliśmy tam nawet małe studio, gdzie częściowo nagrywałam wokale do tej płyty. To było komfortowe, bo mogłam to robić o dowolnej porze, więc najczęściej schodziłam tam w środku nocy, kiedy cały świat już spał.
– W książeczce jest informacja, że częściowo nagrywaliście w studio Buffo, a częściowo w Vega Studio. Co to za studio?
– To było właśnie u nas, w piwnicy w tym wynajmowanym domu. (śmiech) Vega istnieje do dziś. Po kilku latach rozbudowaliśmy je i przenieśliśmy do nowego domu w Józefowie. Zresztą okres nagrywania „Supernovej” to także rozpoczęcie budowy tego domu. Przed wyjazdem na koncert, pełny bus muzyków, podjeżdżał na budowę, gdzie Staszek wydawał ostatnie dyspozycje robotnikom. Kierownik budowy tłumaczył mu, że jesteśmy muzykami i znamy się na czymś innym, ale Staszek nie odpuszczał. Bardzo głęboko wszedł w tę budowę.
Totalna zmiana…
– Naprawdę bardzo aktywny czas w naszym życiu. Chyba nie miałam takiego od moich początków z Budką Suflera. To czas, kiedy próbowaliśmy się na nowo zorganizować w naszym życiu. Pojawiły się pierwsze pieniądze, które pozwalały nam się czuć trochę bezpieczniej i zacząć planować. Czuliśmy wiatr w żaglach.
Błękitna okładka mogła sprawiać wrażenie, że czuliście się jak w niebie…
– Nie wiem czy w niebie się aż tak zasuwa, jak my wtedy (śmiech). Ważyłam wówczas 48 kilo. Ale to było fajne zasuwanie. Byliśmy w bardzo twórczym i płodnym okresie naszego życia, mieliśmy mnóstwo siły.
„Supernova” z założenia miała być kontynuacją „Białej drogi”?
– Taki był plan. Czuliśmy, że znaleźliśmy swój własny styl. Nie baliśmy się, że jest za dużo gitar albo za mocna perkusja. Niestety te czasy bezpowrotnie minęły. Dziś muzycy już oficjalnie się przyznają, że sami się cenzurują przed oddaniem piosenki wydawcy czy stacji radiowej.
fot. okładka płyty
Teksty też były chyba bez cenzury: rozstania, depresja, nieszczęśliwa miłość… Można by odnieść wrażenie, że byłaś w jakimś totalnym dołku psychicznym a ty mówisz, że było super. Skąd te teksty?
-Zaczytywałam się wówczas w poezji amerykańskiej aktorki Ally Sheedy, która opisywała swoje wychodzenie z depresji i było mi to dziwnie bliskie. W jakiejś części się z nią identyfikowałam. Bo to był piękny czas, ale bardzo intensywny. Często wracałam z koncertów totalnie wykończona, a tu czekał na mnie niedokończony dom i mnóstwo decyzji związanych z budową. Wszystkie pieniądze z koncertów szły na kolejne etapy budowy. Powstawanie naszego domu oczywiście cieszyło nas, ale ze względów finansowych było też niezwykle stresujące. Nie wszystkie teksty zdążyłam dokończyć przed sesją nagraniową. Do ostatnich poprawek w tekście „Anioł wie” znalazłam ciche miejsce – łazienkę Studia Buffo, dosłownie przed nagraniem wokalu. Pisanie tekstów w tym rozgardiaszu było wyjątkowo trudne…
Co ci pomagało?
– Jak zwykle Staszek. Dodawał mi sił i mobilizował. Jemu nic nie przeszkadzało. Czuł się w tym całym harmidrze jak ryba w wodzie. Brał gitarę i grał jakby nigdy nic. W każdych warunkach. A ja w tym całym zmęczeniu, kiedy już opadały wszystkie emocje, czasem nie miałam energii na nic pozytywnego. Pewnie stąd te „dziwne” tematy…
Na przykład „Depresja”… W latach 90-tych to nie był temat, o którym się mówiło tak otwarcie jak dziś…
– To prawda. W Stanach programy telewizyjne o depresji poruszane były bardzo często, tam mówiło się o tym dużo wcześniej i bardzo otwarcie. Tak więc ten temat nie był mi obcy. Poza tym mam w sobie dużo empatii i wrażliwości. Jeśli coś we mnie zostaje, zgłębiam temat i próbuję to opisać.
Na pierwszy ogień promocji „Supernovej” poszła piosenka „Anioł wie”. Mało wesoła… Ale numer dotarł na szczyt LP3 Marka Niedźwieckiego. Czy przywiązywałaś wówczas wagę do takich sukcesów jak ten?
– Zawsze jest mi miło, ale nie celebruję tych wydarzeń jakoś szczególnie. Nie mam w pamięci, który utwór był numerem jeden, a który sobie słabej radził. Ale w danym momencie na pewno mnie to cieszy, buduje i dodaje skrzydeł. Ważne to jest także dla moich fanów, dla których każdy mój sukces to też ich sukces. Niektórzy pewnie dzięki temu dostają jakby potwierdzenie, że słusznie ulokowali swoje zauroczenie czy miłość w mojej osobie. Trudno to bagatelizować.
A co skłoniło cię do zarejestrowania nowej wersji utworu „Rysa na szkle”, który pierwotnie pojawił się na „Jumbo”?
– „Rysę” graliśmy przez te lata na koncertach i widziałam jak wielka jest siła tej piosenki. Szczególnie w polskiej wersji. Na „Jumbo” nagraliśmy ją w wersji polsko-angielskiej. Poza tym z nowym zespołem dopracowaliśmy się nowej wersji, bardziej gitarowej, która na stałe pojawiła się na naszych koncertach. Czuliśmy, że to jest właściwa wersja.
Niestety piosenka wówczas nie doczekała się klipu. Ale powstał teledysk do wersji polsko-angielskiej…
– Zrobił go dziennikarz Jacek Wroński. Niedawno odnaleźliśmy go na stronie Jacka, ale ze słabym dźwiękiem. Postanowiliśmy popracować nad tym i niedługo zaprezentujemy go w mediach społecznościowych. Jacek Wroński przyjechał na Woodstock z ekipą Jurka Owsiaka, a potem został u nas na kilka miesięcy. Pewnego dnia wymyślił, żebyśmy przejechali się naszym Chevroletem Z/28 po Nowym Yorku. Pokazywaliśmy mu miasto, a on kręcił obrazki naszą amatorską kamerką. Fajnie wyszło. Dziś nawet ogląda się to dużo lepiej niż wtedy.
Piękny samochód. Masz go do dziś?
– Niestety z bólem serca, ale musieliśmy go sprzedać. Polegliśmy na organizowaniu trasy Tercetu Egzotycznego w Stanach. Postanowiliśmy im pomóc zorganizować koncerty i trochę nie wyszło… (śmiech). Żeby się ratować finansowo zamieniliśmy naszego Z/28 na dużo tańszego Golfa.
Teraz po latach jednak pojawił się klip do najnowszej „Rysy na szkle”, który promuje tę reedycję „Supernovej”.
– Tak. W końcu mamy to! Ależ radocha. Tak bardzo się cieszę, że „Rysa na szkle” po wielu latach doczekała się profesjonalnego, dynamicznego i pulsującego energią młodych ludzi teledysku.
Do singla „Anioł wie” powstał klip. Masz jakieś wspomnienia z tym teledyskiem?
– Reżyserował go Bolek Pawica. W klipie wystąpił nasz cudny, grzeczny i bardzo przyjacielski rottweiller Roudi. Sprawdził się wyśmienicie, więc później dostał dużo większą rolę w klipie „Piesek Twist”. W teledysku wystąpiła także piękna dziewczynka, która miała być kimś w rodzaju mnie z dzieciństwa.
W tym klipie pojawiłaś się pierwszy raz w nowej fryzurze, którą potem można było zobaczyć na okładce płyty. Twoje włosy były tak mocno skręcone, że wyglądały jak dredy… To miał być nowy wizerunek Urszuli?
– Zupełny przypadek. Kiedyś przy jakimś kolejnym wywiadzie tak nakręcałam sobie włosy na palec, że skręciłam prawie wszystkie. Wyszła fajna fryzurka, a znajomy fryzjer podpowiedział, że można je usztywnić lakierem i będzie świetnie. Spodobał mi się ten pomysł. Potem często sama sobie robiłam przed koncertami te moje, jak to nazywałam, baciki. Było to bardzo wygodne. Czasem do nich wracam, ale rzadko.
Płytę promował też drugi klip. Już bez „bacików” – „Żegnaj więc”. Nagrywaliście to w jakichś pięknych wnętrzach…
– Rzeczywiście to obłędny obiekt w Twierdzy Modlin. Kiedyś to było kasyno, potem Klub Garnizonowy. Reżyserem i pomysłodawcą tego pięknego teledysku był Piotr Rzepliński, a zdjęcia kręciliśmy w wielkiej sali, wysokiej i stylowej, ze sztukateriami. Teledysk ma niepowtarzalny, lekko psychodeliczny klimat. Ale najważniejsze było w nim to, że widać jak dobrze się razem czujemy. Tworzyliśmy fajną paczkę przyjaciół.
Tytułowa „Supernova” to taki rockowo-transowy numer. Ale właściwie, dlaczego nie posiada tekstu?
– To głównie popis Stasia i muzyków. Powstał nawet tekst i były próby dogrania wokali, ale jakoś zupełnie to nie brzmiało. Pewnie gdzieś w szufladzie mam taką wersję, ale nie dojrzała ona do pokazania publiczności. Właśnie dlatego zdecydowaliśmy, że wystarczy, jak pojawię się w tym utworze tylko po to, by zaśpiewać to jedno słowo „Supernova”.
Pamiętam, jak mówiłaś w jednym z wywiadów, że w tamtym czasie identyczny pomysł na tytuł płyty miał Grzegorz Ciechowski…
– Czasem tak się dzieje. Może wtedy w okolicach Falenicy krążyły jakieś energie, które zarówno mi, jak i Grzesiowi, podpowiedziały ten tytuł (śmiech). Ale tak się w życiu składało, że często z Grzesiem dotykały nas podobne historie, które determinowały nasze życia. Kiedy Staś zachorował znów bardzo się zbliżyliśmy.
A jak dziś patrzysz na czas „Supernowej” to z czym najbardziej kojarzy ci się tamten moment twojego życia?
– Z totalnym zapracowaniem. Byliśmy zajęci na maxa. Dom, płyta, koncerty… Ale nie odpuszczaliśmy życia towarzyskiego. Nawet myśleliśmy pomysł, żeby wynająć w centrum jakiś pokoik, żeby po imprezach nie wracać do domu pod Warszawę. Bujne życie towarzyskie było wpisane w nasze charaktery. Jednak szybko się okazało, że nasz dom stoi na trasie rozmaitych muzyków i zespołów, więc i tak często mieliśmy gości. Piękny czas.
Rozmawiał: Paweł Trześniowski
Wykonanie o wiele gorsze niż to z 1998. Co więcej wszędzie w necie pousuwane stare lepsze nagrania i zastąpione tym wykastrowanym albumem reedycja 2020.