Hedone można byłoby określić mianem legendy industrialu, doskonałej formacji rockowej i przyszłych mesjaszy electro-popu. O historii zespołu, a także nowej płycie „RARE 92-20” porozmawialiśmy z liderem zespołu, Maciejem Werkiem.
fot. Wojtek Bryndel
Płyta „RARE 92-20” jest w pewnym sensie podsumowaniem działalności zespołu HEDONE, ale też uzupełnieniem Waszej dyskografii o ciekawostki, które trudno jest gdzieś znaleźć. Nie ukazała się ona jednak z okazji jubileuszu, bo w 2020 przypada 28 lat odkąd istnieje zespół. Dlaczego?
Nigdy nie liczę ile lat minęło od początku HEDONE. Rocznice zliczam jedynie w przypadku innych moich działalności, chociażby Festiwalu Soundedit, który co roku odbywa się w Łodzi. Liczę też lata odnośnie mojej pracy w radiu. Ciekawostką są dla mnie rocznice związane z zespołem The Beatles, który właściwie cały czas obchodzi jakieś jubileusze. Powstała nawet strona w internecie, która wylicza wszelkie wydarzenia związane z grupą z Liverpoolu i faktycznie niemal każdego dnia można znaleźć jakieś ciekawe historie, które się do nich odnoszą. Moja działalność muzyczna napawa mnie smutkiem, bo przez lata byłem leniwy, stąd wyznaczanie rocznic w moim przypadku jest dla mnie kłopotliwe.
Warto przypomnieć, że ostatnia płyta HEDONE – „Playboy” ukazała się 15 lat temu. Dlaczego tak się stało, że nie było kolejnych albumów zespołu?
Pomimo, że nie lubię własnych jubileuszy, to stworzyłem wehikuł czasu, którym powracam do przeszłości. Zawsze robiłem muzykę w pierwszej kolejności dla siebie. Później zaczynasz wychodzić z tym do ludzi, a należy dodać, że w przypadku Hedone było to bardzo szybko. Pojawiają się koncerty, powstają kolejne rzeczy i nagle też rodzą się oczekiwana, nie zawsze spełnione. Na początku, gdy zaczęto pisać, a także uważniej śledzić moje poczynania, to jeszcze było w porządku. Jednak gdy pojawił się nasz największy przebój „Zapach” z Renatą Przemyk powstało wręcz ciśnienie, żeby dalej robić coś, zgodnie z czyimiś oczekiwaniami. A ja nigdy nie funkcjonowałem w ten sposób, że miałbym robić coś dla kogoś, żeby go zadowolić. Poza tym wtedy żyliśmy w formie „imprezowej”, pojawiły się inne problemy…
Poza tym jestem dobrym managerem dla innych, niestety najgorszym dla siebie. A nie było w tamtym czasie osoby, która mogłaby się w profesjonalny sposób zająć zespołem.
A czy to też nie jest tak, że utwór „Zapach” miał przynieść większą popularność zespołu, a nie do końca tak się stało?
Pewnie myśleliśmy, że będziemy grali jeszcze więcej koncertów. Prócz tego dochodzi jeszcze jeden problem – zawsze było mi ciężko utrzymać skład zespołu. Działalność zespołu opierała się na muzykach, którzy przychodzili i odchodzili. Moje oczekiwania do ludzi też były bardzo duże. Wiem, że „Zapach” będzie trudno przebić, bo też inaczej działają rozgłośnie radiowe. Nie ma już programów muzycznych w żadnej stacji telewizyjnej. Ja też nie traktowałem Hedone jako przedsiębiorstwa, tylko to była dla mnie zabawa. Nie chciałem robić tego w taki sposób jak inni, którzy popełnili słabsze albumy w swoje karierze. Dzięki temu uważam, że nie nagrałem kiepskich płyt, bo wychodziły one z potrzeby duchowej, a nie materialnej. I dlatego też nie nagrałem ich zbyt wielu.
Album „Playboy” został wydany jednak w dużej wytwórni. Miałeś więc na uwadze to, żeby trafić z tą płytą do szerszego grona słuchaczy?
Przy tej płycie oczekiwania były ogromne, bo „Playboy” stał się próbą połączenia alternatywnego świata zachodu z naszym brzmieniem, co było wtedy unikatowe w skali naszego kraju. Przy tej płycie pojawili się nowi ludzi, przez co też brzmienie zespołu nabrało łagodniejszego charakteru. Do dziś żałuję, że nie udało się więcej zdziałać z tym albumem.
A jakie dziś masz zdanie na jego temat?
„Playboy” to jest bardzo dobry album, którego już bym dziś nie nagrał. Duża wytwórnia nie może niczego zagwarantować jeśli sam nie zadbasz o swoje interesy także w kwestii promocji. Korporacyjna wytwórnia płytowa jest nastawiona na zysk, ale jak najmniejszym kosztem działania i robienia czegokolwiek. Na początku lat 90., kiedy powstawały wytwórnie robili to pasjonaci, dziś robią to przeważnie zatrudnieni pracownicy korporacji, którzy mają inne priorytety. Tym bardziej, że w latach 2000 polskie wytwórnie zostały przyjęte przez światowych gigantów, którzy przede wszystkim miały sprzedać produkt z zachodu, a dopiero w dalszej kolejności polski album.
A dlaczego Twoja kolejna płyta „Songs That Make Sense” ukazała się jako solowe wydawnictwo płytowe?
Zawsze miałem marzenie, żeby nagrać album jako projekt. Do dziś kręcą mnie takie zespoły jak Massive Attack lub U.N.K.L.E., którzy zapraszali na swoje płyty wielu gości. Chciałem też sprawdzić, jak zażre taka działalność podpisana moim nazwiskiem. Pewnie teraz „Songs That Make Sense” ukazałby się pod szyldem Hedone, wtedy miałem jednak inne spojrzenie na ten materiał.
Czy tworzenie w dzisiejszych czasach jest dla Ciebie łatwiejsze? W końcu rozwój techniczny i możliwości są znacznie większe niż chociażby w latach 90.?
Technologia daje ogromne możliwości, ale zauważ, że żyjemy w czasach, w których wszystko zaczyna być podobne do siebie. Dotarliśmy do momentu, że jeden utwór możesz robić przez cały rok, codziennie go zmieniając, ale co z tego wynika? Niewiele. Przyjeżdżający na Soundedit światowi artyści mówią, że kiedyś nagrywali płyty w dwa tygodnie. Zespół wchodził do studia i grał na żywo, a oni to od razu nagrywali i miksowali. Także zabawa techniką daje duże możliwości, ale staram się nie tworzyć wielu wersji tego samego kawałka, bo to bywa zgubne.
Czy te pierwsze kawałki, które nagrywałeś z Hedone powstawały właśnie tak szybko?
Powstawały bardzo szybko, wchodziłem do studia i nagrywałem wszystko według pierwszego pomysłu. Nie pamiętam nawet jak to się stało, że zarejestrowałem utwór „Just To See Your Face”. Znalazłem go na kasecie, ale nic zupełnie nie pamiętam. Nie wiem jaki tam był sprzęt. Odkurzyłem go na ten album „RARE 92-20”, chociaż nie mam żadnych wspomnień z nim związanych.
A dużo czasu zajęło Ci odgrzebywanie tych rzeczy, które masz w swoim archiwum?
Nie trwało to długo, ale okazało się, że mam tego materiału dużo więcej niż myślałem. Dotarłem do takich rzeczy, które nigdy się nie ukazały. Dlatego uważam, że ten album jest ciekawy. Nie chciałem wydać czegoś w stylu „The Best Of”. Znalazło się tu kilka wersji demo z pierwszego okresu działalności zespołu, ale też nie chciałem przy kolejnych utworach sięgać po takie pierwotne wersje. Celowo nie znalazło się tu miejsce dla „I Need You”, bo może uzupełnię tym reedycję płyty „Werk”, która jest bardzo pożądana, bo od wielu lat stała się zupełnie niedostępna. Kiedyś też wyglądała inaczej archiwizacja. Nagrywało się od razu na taśmę i nie było wielu wersji tego samego utworu, więc selekcja na album „RARE 92-20” nie była aż taka trudna.
Czy całe archiwum zapisałeś już w wersji cyfrowej czy wciąż znajdą się rzeczy, które trzymasz na starych taśmach?
Pierwszy album zgrałem nie tak dawno z szerokich taśm. Okazało się, że taśma gubi górne częstotliwości i trzeba wrzucić ją do pieca, gdzie się ją wypala w temperaturze 60 stopni i wtedy wytrąca się z niej wilgoć. Później trzeba ją szybko przegrać, bo zaczyna się kruszyć. Zrobiłem eksperyment i zacząłem robić nowy miks utworu „To Madness” z płyty „Werk” w Berlinie, w studio Einsturzende Neubauten z ich producentem – Borisem, który w końcu powiedział – „po co Ty to chcesz robić? Przecież to wciąż brzmi świetnie”. No i mój cały plan legł w gruzach, ale została pamiątka w postaci kawałka, który nabrał nowej jakości.
Czy jest w ogóle szansa, że pojawią się reedycje płyt Hedone?
Tak. Wszystkie reedycje planujemy wydać w następnym roku. Najpierw jednak chcę dokończyć nowy album, który wydam 31 grudnia 2020 roku. Jeszcze wcześniej, bo we wrześniu pojawi się wersja winylowa tego zbioru utworów oraz 12” singiel z remiksami utworu „What Dickens Says About Loneliness”.
Warto podkreślić, że ten nowy utwór na składance „RARE 92-20” jest zapowiedzią premierowego materiału.
Właściwie to od tego nowego numeru wszystko się zaczęło, a później pojawił się pomysł na składankę. Apokaliptyczne wizje w czasie pandemii zainspirowały mnie do tworzenia nowych rzeczy. Początkowo chciałem wydać „What Dickens…” na winylowym singlu i sprzedawać go jako pomoc dla znajomych. Potem się okazało, że szybko dogadałem się z GAD Records i zaczęliśmy myśleć o poważnej współpracy. Pojawiła się więc wizja wydania nowego albumu, ale najpierw chcieliśmy dokończyć ten zbiór rarytasów. Także nowy numer zamyka składankę, ale będzie też pierwszym utworem na nowej płycie.
Potrafiłbyś wskazać kawałki na tej płycie, które z jakiegoś powodu są ważne dla Ciebie?
Na pewno takim utworem jest „Ciało” i z perspektywy czasu nie wiem dlaczego nie znalazł się on na płycie „Werk”. Pochodzi on z sesji w Radiu Łódź, z której szeroka taśma zniknęła. Teraz miałem okazję wrócić do „Ciała” i przypomniałem sobie, że bardzo lubię ten numer.
Jak oceniasz czasy początków Hedone w latach 90., kiedy popularne było gitarowe granie?
Rynek muzyczny w Polsce był wtedy bardzo pojemny. Publiczność była duża, a zespołów było mało, szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę to, co się teraz dzieje. Konkurencja była mniejsza, ale były to czasy gitarowego grania. Wystarczy wspomnieć te wszystkie grupy, które wtedy debiutowały – Hey, Houk, Illusion. W tamtym czasie zaczęło też istnieć techno. W Polsce były parady techno, a kluby z taką muzyką były wypełnione po brzegi. I tu pojawia się pewien paradoks, bo było zapotrzebowanie na taką muzykę, a w Polsce nie dorobiliśmy się w tamtym czasie sceny techno. Nie było wielu bandów z tego gatunku. Jak to możliwe? Stąd gdy pojawiliśmy się na początku lat 90., byliśmy odbierani trochę za kosmitów. W 1993 roku na festiwalu w Jarocinie poleciały na nas nawet butelki i kamienie.
Co z perspektywy czasu stanowi dla Ciebie największą wartość tego Hedone z lat 90.?
W latach 90. było wiele składów Hedone. Był taki skład, z którym bardzo lubiłem grać w tamtym czasie, a graliśmy wtedy całkiem dużo. Fajnie spędzaliśmy razem czas, bo faktycznie byliśmy grupą kumpli, która nie jest ze sobą tylko na potrzeby grania koncertów. Dla mnie właśnie wartością każdego bandu powinno być to, że jesteśmy nim nie tylko na scenie, ale też poza nią. Poza tym mieliśmy grupę oddanych fanów, do których pewnie należeli też słuchacze Depeche Mode, a ta „subkultura muzyczna” jest wierna swoim zespołom. Fani to przecież podstawowa wartość każdego artysty.
Czy są tacy artyści, z którymi współpracowałeś, a teraz ich Tobie brakuje na polskiej scenie muzycznej, na przykład Joanna Prykowska z nieodżałowanego zespołu Firebirds?
Uderzyłeś w czułą nutę, bo Joasia jest totalnie zdolną osobą. Mam nadzieję, że uda się dokończyć chociaż jeden utwór z całej masy wspólnych szkiców na nową płytę Hedone. Aśka jest po prostu świetna. Chciałbym też coś zrobić z Lechem Janerką, ale on nie jest skory do współpracy (śmiech).
Rozmawiał: Łukasz Dębowski