Książka „instaDRO” zawiera 56 zdjęć wraz z opisami autorstwa Teresy Drozdy, które powstały jako rodzaj „selfie” w ramach dokumentacji aktywności artystycznej autorki w ciągu kilku ostatnich lat. Zdjęcia stanowią nie tylko dokument prywatnych doświadczeń, ale również fotograficzny zapis wydarzeń kulturalnych i doświadczeń artystycznych autorki.
fot. okładka książki
Żyjemy w czasach mediów społecznościowych. Niemal wszyscy robią sobie zdjęcia i wrzucają je do sieci. Jednak Pani zdecydowała się pójść o krok dalej, czego efektem jest książka „instaDRO”. Skąd pomysł zebrania zdjęć selfie w formie książki?
Pomysłodawczynią całego tego szalonego przedsięwzięcia, jakim jest album/książka/katalog „instaDRO” (sama nie bardzo wiem, jakim słowem określać to wydawnictwo), jest Katarzyna Walentynowicz – niezwykle wrażliwa kobieta, autorka książek o Jacku Kaczmarskim i Zbigniewie Łapińskim, w tym absolutnie wyjątkowej biografii artystycznej tego drugiego, czyli książki dokumentującej, niemal dzień po dniu, jego pracę; przywołującej wszystkie piosenki, które skomponował, wszystkich artystów, z którymi pracował. Od premiery „Poety melodii” minęły dwa lata, a ja wciąż jestem pod wrażeniem tej pracy. Cieszę się też jej sympatią, więc kiedy zaczęła, kilkanaście już miesięcy temu, komplementować moje selfie, uznałam, że jest po prostu miła. Ale ona nie ustawała. Przekonywała mnie tak długo, że moje zdjęcia mają wartość ponadczasową, że są wyjątkowe i zupełnie się z typowymi selfie nie kojarzą, i że trzeba COŚ (czyli wystawę) z nimi zrobić, aż uległam. Narcyz siedzi po trosze w każdym z nas – mój, dzięki Kasi, został nakarmiony i napojony na długi czas.
Nie wydaje się Pani ryzykownym pomysłem zestawienia dzisiejszej komunikacji w mediach społecznościowej (selfie) z książką, która dla wielu młodych ludzi stała się niestety archaiczną formą przekazywania informacji i zdobywania wiedzy?
Gdyby było tak, jak Pan mówi, wszyscy wydawcy książek już dawno powinni zbankrutować, a księgarnie się zamknąć. Na szczęście jest inaczej, a w 2020 roku w Polsce wskaźnik czytelnictwa lekko drgnął w pożądaną górę. „instaDRO” nie ma oczywiście ambicji przekazywania jakiejś „wiedzy”. Źródełkiem informacji może jednak być, jeśli uważnie przeczytać opisy zdjęć. Starałam się, żeby były lapidarne (musiały takie być), ale jednocześnie podsuwały choćby drobne tropy, dotyczące miejsc, ludzi, wydarzeń. Nigdy nie wiadomo, co i kiedy może nas zainspirować.
Ja czytam bardzo dużo – książek, artykułów w prasie i Internecie, relacji na insta, postów na FB – i najcenniejsze są dla mnie te, które powodują, że po lekturze odpalam wyszukiwarkę i sprawdzam. Nie prawdziwość przeczytanych zdań, ale wątki, tematy… często, po lekturze dobrej książki, przeczesuję aukcje internetowe, żeby kupić inne, o których wspomniał autor. Nie mam pojęcia, czy „instaDRO” może się dla kogoś stać taką wskazówką, ale gdyby znalazła się choć jedna taka osoba, chyba padłabym ze szczęścia!
Dla kogo według Pani przeznaczona jest książka „instaDRO”?
Trudno powiedzieć. W swym pierwotnym założeniu miała być rzeczywiście tylko katalogiem do wystawy (zorganizujemy ją, kiedy tylko uspokoi się sytuacja epidemiczna), zbiorem fotografii, które do wystawienia wybrała Katarzyna Walentynowicz. Rozrosła się jednak do całkiem poważnej fotoautobiografii.
Fotobiografia (ang. photobiography) to termin ukuty w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku przez francuską badaczkę historii fotografii (i fotografkę) Gilles Mora i upraszczając można powiedzieć, że dotyczy „fotograficznych komiksów” – książek, w których o ich bohaterach opowiada się raczej obrazem (zdjęciami) niż tekstem. W Polsce mamy wydane fotobiografie choćby Jana Karskiego, Janusza Korczaka czy Ryszarda Kapuścińskiego. Znam proporcje – po prostu próbuję wskazać, że taka książka to nic nadzwyczajnego. Ponadto, na świecie już od lat selfie są przedmiotem badań. Psychologów, artystów, fotografów. Są badania, które mówią, że ludzie publikujący selfie są mniej pewni siebie i mniej lubiani, inne wskazują na coś odwrotnego. W 2017 roku londyńska Saatchi Gallery otworzyła pierwszą na świecie (tak to opisywali, ale nie wiem, czy to 100% prawda czy tylko autopromocja) wystawę eksplorującą historię selfie od dawnych mistrzów (czyli malarskich autoportretów) do dnia dzisiejszego. Przykłady można mnożyć. I znów – znam proporcje, ale kto wie, czy za kilkadziesiąt lat, nie okaże się, że nasze (myślę o sobie i Kasi Walentynowicz) skromne „instaDRO” nie wprowadziło tego nurtu do Polski.
fot. Teresa Drozda
Jak dokonywała Pani selekcji zdjęć, a tym samym wydarzeń, o których poszczególne zdjęcia mają przypominać? Czy są to wydarzenia, na które przy okazji chciała Pani zwrócić uwagę?
Zdjęcia wybierałyśmy razem z Katarzyną Walentynowicz, przy czym to do niej należała ostateczna decyzja, czy zdjęcie zostaje czy nie. Kierowałyśmy jedynie tym, czy dane zdjęcie się nam podoba czy nie. Miejsca i wydarzenia, które trafiły do książki, mówiąc żartobliwie, miały szczęście.
Jest Pani miłośniczką kultury czeskiej. Czy znajduje Pani cechy wspólne pomiędzy czeską a polską kulturą?
To trudne pytanie i nie wiem, czy potrafię na nie zwięźle i jasno odpowiedzieć. Intuicja mi podpowiada, że gdyby te różnice były radykalne – nie odnalazłabym się w czeskiej kulturze tak dobrze, z drugiej strony – gdyby nie było ich wcale – czeska kultura ani mnie ani całej rzeczy zafascynowanych nią Polaków, nie byłaby potrzebna. Nie wiem, czy te podobieństwa, które widzę i o których czasem pisuję (choćby do rocznika „Piosenka” czy serwisu strefa piosenki.pl) to rzeczywiście „podobieństwa”, ale fascynuje mnie to, że w tym samym czasie, niezależnie od siebie, i w Polsce i w Czechosłowacji powstawały podobne zjawiska kulturowe (badałam to na przestrzeni ostatniego stulecia), że na przykład w lutym 2016 roku w Pradze i Lublinie odbyły się premiery spektakli opartych na powieści „Łaskawe” – proszę to sobie wyobrazić – dwóch wrażliwych reżyserów, niezależnie od siebie (sprawdziłam), w tym samym czasie pracuje nad tym samym tekstem. Czy to wystarczający dowód na „cechy wspólne” między naszymi kulturami? Naszymi wrażliwościami?
Na jednym ze zdjęć jest Pani w obecności wokalistki Doroty Barovej. Ciekawostką jest, że napisała Pani teksty w języku polskim na album, który ukazał się w Czechach. Jak doszło do tej współpracy? Czy rynek muzyczny w Czechach jest zainteresowany twórczością w języku polskim?
Mam nadzieję, że to nie tylko „ciekawostka”. Dorota Barová w Czeskiej Republice i wszędzie tam, gdzie się pokaże, śpiewa po polsku. Od przeszło 20 lat. Sama i w duecie Tara Fuki. Uważam, że jest wielką ambasadorką polskiego języka, a tym samym polskiej kultury w Czechach. Bardzo żałuję, że tak mało osób o tym w Polsce wie, że tak rzadko Dorota ma okazję koncertować w naszym kraju. Wiem, że chciałaby tu bywać częściej. Poznałyśmy się kilka lat temu, kiedy zaczynałam eksplorować czeską scenę muzyczną i w naturalny sposób szukałam polskich wątków. Znajomość zawodowa przerodziła się w znajomość prywatną i tak od słowa do słowa okazało się, że Dorota potrzebuje tekstów, ja jakieś mam w szufladzie i mogę jej bez zobowiązań wysłać. Jeśli się przydadzą – znakomicie, jeśli nie – nic się nie dzieje. Przydały się, co jest dla mnie źródłem niekończącej się radości. I nie jest powiedziane, że ciąg dalszy nie nastąpi. A odpowiadając na drugą część pytania – nie wiem, czym jest zainteresowany cały czeski rynek muzyczny, ale niewątpliwie nikogo nie dziwi, że Dorota śpiewa po polsku i niczego jej to na scenie muzycznej nie odbiera – czego dowodem są dwa Anděle – czeskie nagrody muzyczne – jeden przyznany w 2007 roku kapeli Tara Fuki, drugi w 2018 roku Dorocie za „Iluzję”, czyli tę płytę, w której i ja maczałam palce.
Od lat bierze Pani udział w przeglądach poezji śpiewanej, w tym m.in. w konkursie „Śpiewajmy Poezję” (zdjęcie z Magdą Umer). Jak ocenia Pani ten nurt muzyczny w 2020 roku? Czy zmienił się on na przestrzeni lat?
Z Magdą Umer i Jackiem Fedorowiczem sfotografowaliśmy się w Jaworznie, na wspaniałym (i borykającym z nieskończonymi problemami organizacyjnymi) festiwalu „Niebywalencja”, który poświęcony jest twórczości Jeremiego Przybory. To jeden z wielu festiwali, jakie odwiedzam w ciągu roku. Nie stosowałabym tu jednak określenia „poezja śpiewana”. Ono powoli jest już wypierane przez bardziej pojemne (i zdecydowanie bliższe mi) pojęcia takie jak „piosenka literacka” czy „piosenka artystyczna”. Poezja śpiewana to mówiąc ściśle zaśpiewane wiersze – niewiele przeglądów i festiwali już tego wymaga. Dopuszczane jest śpiewanie piosenek z polskiego kanonu, ale też rzeczy zupełnie nowych, autorskich, stąd to rozszerzenie. I oczywiście, że ten nurt muzyczny się zmienił. I zmienia cały czas.
Na takich przeglądach jak Spotkania Zamkowe „Śpiewajmy poezję”, Studencki Festiwal Piosenki w Krakowie czy OFPA w Rybniku obok solistów z gitarą, ukulele (coraz modniejszym ostatnio) czy akordeonem, pojawiają się artyści używający looperów, elektroniki, pojawiają się wieloosobowe zespoły, które stawiają na muzyczną różnorodność. Chyba to jest w tej piosence – piosence bardzo osobistej, stawiającej na sens, emocję, prawdę – najbardziej fascynujące, że przekazu nie dyskwalifikuje jego sposób. Ktoś, komu się nawet pomylą jakieś nutki czy słowa, może zrobić większe wrażenie niż ktoś, kto wykona wszystko perfekcyjnie, ale zabraknie mu jakieś nieuchwytnej prawdy. I żeby było jasne – dla każdego słuchacza ta „prawda”, te „ciary”, o których od lat mówi Piotr Bałtroczyk, mogą być gdzieś indziej. Piosenka artystyczna to bardzo demokratyczny nurt muzyczny. Bardzo.
Czy uważa Pani, że poezja śpiewana jest należycie traktowana przez media w dzisiejszych czasach? Czy nie jest tak, że stała się poniekąd niszą, która przecież zasługuje na większe zauważenie?
Każda nisza zasługuje na zauważenie, ale trzeba uważać, żeby nadmierna uwaga nie zaczęła jej przeszkadzać. Temu gatunkowi bycie w niszy służy, choć jednocześnie chciałoby się, żeby zwłaszcza nowi artyści mieli większe szanse na bycie zauważonymi. Niemniej należy pamiętać, że z tego właśnie nurtu w ostatnich latach wyrośli choćby Mela Koteluk, Leski czy Dominika Barabas. Na pewno nie zaszkodziłoby, gdyby w I Programie Polskiego Radia pojawiła się audycja poświęcona takiej piosence (w Trójce jest na szczęście „Gitarą i piórem”), gdyby TVP Kultura stworzyła program nawiązujący do pamiętnej „Krainy Łagodności”, czyli żeby na ogólnopolskich antenach mediów publicznych poświęcić temu nurtowi nieco więcej uwagi i miejsca. Regionalne rozgłośnie Polskiego Radia robią tu dobrą robotę – w wielu z nich, w tym w „Radiu dla Ciebie”, w którym pracuję, takie audycje są i cieszą się uznaniem słuchaczy. Ta piosenka nigdy nie zniknie i zawsze będzie potrzebna. Po prostu to wiem.
Jakie wydarzenia kulturalne, w których brała Pani udział na przestrzeni lat były dla Pani szczególne?
Szeroko zarzucił Pan sieć tym pytaniem. Myślę, że chyba te najmniej związane z moimi zainteresowaniami. Kiedy człowiek zajmuje się czymś przez wiele lat, niewiele może go zaskoczyć. Zatem wyróżniłabym przede wszystkim czeski międzynarodowy festiwal designu „Designblok”. Imponujące wydarzenie, rozrzucone po całej Pradze, prezentujące najnowsze trendy światowego designu użytkowego i jednocześnie prowokujące do artystycznych przetworzeń. W „instaDRO” pokazuję zdjęcia z tego wydarzenia. Ale uwielbiam też zachwyty w „swoich” dziedzinach. I na ogół za tymi zachwytami stoją ludzie – prawdziwie zaangażowani w to, co robią. Wspaniale jest móc ich trochę wesprzeć, podbudować, utwierdzić, zauważyć profesjonalizm. Mam tu na myśli przede wszystkim festiwale piosenki, których organizatorom często brak takiego wsparcia z zewnątrz, bo media ich nie zauważają, o docenieniu nie mówiąc, o czym już wspominaliśmy, i wtedy nawet fotka na insta jest ważna. Ale jeśli pan pyta o wydarzenia, które mnie ukształtowały – to nie wiem, czy mamy tyle czasu i miejsca, żeby je wszystkie wymienić.
fot. Teresa Drozda
Czy zachowała Pani jakąś chronologię umieszczając zdjęcia w książce „instaDRO”? Może Pani przekazać jakieś wskazówki, które pozwolą się nam w niej odnaleźć?
Tu znów muszę przywołać nazwisko Katarzyny Walentynowicz. To ona „układała” ten album, kierując się wyłącznie względami estetycznymi. Jak mi wiele razy mówiła, te moje foteczki są dla niej jak obrazy, zatem układała je tak, żeby te na sąsiednich stronach jakoś ze sobą korespondowały. Mnie taka koncepcja bardzo odpowiada. Każde z tych zdjęć to wspomnienie. A wspomnienia są przecież nieuporządkowane, a nawet lekko chaotyczne.
Czy odrzuciła Pani jakieś zdjęcia, które wydały się ciekawe, ale nie pasowały do koncepcji „instaDRO”?
Tu też ostateczną, artystyczną decyzję podejmowała Katarzyna. Gdybym decydowała sama, zdjęć byłoby pewnie mniej, niektórych nie byłoby wcale, w ich miejsce trafiłyby inne, do których mam większy sentyment. Decydowały jednak względy estetyczne, jakościowe… Żadna z nas nie chciała, żeby „instaDRO” zmieniło się w prywatny albumik fotograficzny, będący emanacją rozbuchanego ego jakieś dziennikarki. Ja naprawdę fotografuję nie tylko siebie. I kiedy biorę aparat do ręki – staram się patrzeć kadrem. Nie kończyłam żadnych kursów ani studiów, wszystkie kompozycje fotograficzne opieram na intuicji i własnym odczuwaniu świata, które czasem okazuje się uniwersalne. Na początku kwietnia 2020 roku, nakładem wydawnictwa Austeria, ukazał się dwujęzyczny (polsko-czeski) wybór wierszy Jacka Cygana „Tu i tam. Wiersze/Tady a tam. Básně”, ilustrowany kilkunastoma moimi fotografiami Pragi. Jestem z tego bardzo dumna. Wcześniej też zdarzało się, że moje fotografie trafiały do druku.
Czy zdecydowałaby się Pani wydać jej kontynuację, jeśli znajdzie ona zainteresowanie wśród odbiorców?
Całe przedsięwzięcie „instaDRO” jest przygodą. Zupełnie niespodziewaną. Nieplanowaną. Szaloną przygodą. Zdarzyło się. Jest. Mogę się nim cieszyć i chwalić. Z całą pewnością selfie będę robić nadal. I nadal je publikować na swoim instagramowym koncie (czeskikousek). Nie mam jakieś oszałamiającej liczby followersów, nie będę o nią specjalnie zabiegać. Bawię się sobą na tych zdjęciach, przekraczam jakieś własne granice, posty wrzucam bez kalkulacji, pod wpływem emocji czy impulsu, albo żeby zapamiętać, że tego dnia, o tej porze byłam właśnie tu. Dziś, kiedy nie pisze się dzienników, profil na FB czy insta jest pamięcią. W każdym razie moją na pewno. A jeśli dla kogoś jest czymś więcej, na przykład doświadczeniem estetycznym, inspiracją, zachętą do wybrania się gdzieś, sięgnięcia po płytę czy książkę, mogę się tylko cieszyć i dziękować. To oznacza tyle, że ten projekt się nie kończy i będzie trwał. I być może, za kilka miesięcy czy lat, znajdzie się ktoś równie szalony (pozytywnie szalony) jak Kasia Walentynowicz i uzna, że trzeba stworzyć „instaDRO2”. Zapewne nie będę oponować.
Książkę „instaDRO” można zakupić pod linkiem:
https://sklep.nutkazkropka.pl/produkt/teresa-drozda-instadro/
Teresa Drozda – dziennikarka radiowa. Od 1992 roku związana z Polskim Radiem, obecnie z Radiem dla Ciebie, a także m.in. z I i III Programem Polskiego Radia. Prowadzi autorskie audycje poświęcone teatrowi, literaturze, historii polskiej rozrywki i piosenki literackiej. Pasjonatka kultury czeskiej. Znawczyni twórczości Jeremiego Przybory i redaktorka wydania jego „Dzieł (niemal) wszystkich” (2015 i 2016). Dwukrotna (2011 i 2016) stypendystka Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz (2018) Międzynarodowego Funduszu Wyszegradzkiego (Visegrad Found). Laureatka Honorowego Mazurka 2018 przyznawanego przez kapitułę Festiwalu „Wszystkie Mazurki Świata” oraz kilku nagród na festiwalach twórczości radiowej za swoje reportaże. W 2018 roku w Czechach ukazała się płyta z jej piosenkami, nagrodzona Andělem – najważniejszą czeską nagrodą muzyczną. Od 1999 roku Teresa Drozda prowadzi niezależny serwis internetowy „Strefa Piosenki” (www.strefapiosenki.pl) poświęcony piosence artystycznej, w którym publikuje recenzje, wywiady i felietony. Jest jurorką kilkunastu przeglądów i festiwali piosenki autorskiej i poetyckiej, prowadzi koncerty, redaguje płyty. Na FB prowadzi fanpage „Czeski kousek”, który odzwierciedla jej czeskie zainteresowania.