„Moja wina”, czyli premierowy album Kasi Lins, to zbiór opowiadań o piekle i raju, niemocy i pragnieniu, upadkach i uniesieniach. Płyta ukazała się pod naszym patronatem medialnym. Poznajcie naszą recenzję tego wydarzenia.
Kasia Lins jest autorką tekstów i współautorką muzyki, która powstała w duecie z Karolem Łakomcem. Za kształt całego materiału odpowiedzialny jest Daniel Walczak, który wraz z Kasią i Karolem wyprodukował album.
Recenzja płyty „Moja wina” – Kasia Lins (Universal Music Polska, 2020)
Na nowej płycie „Moja wina” Kasi Lins znajdziecie wszystko to, co stanowi wyraz pełnej, artystycznej wypowiedzi. Od strony muzycznej i tekstowej. Nie pozbywając się piosenkowej formy, dostaliśmy coś więcej niż tylko zestaw kilku niezwykle przejmujących utworów.
Zwraca uwagę większy rozmach muzyczny, choć klimatycznie to rozwinięcie charakterystyki poprzedniego albumu. W porównaniu z „Wierszem Ostatnim” ten materiał pod wieloma względami wydaje się koncepcyjnie bardziej zwarty. A do tego znacznie bardziej świadomy i przez to dojrzalszy.
Rasowo podane gitary Karola Łakomca (odzywającego się też wokalnie) przeplatają się z dźwiękami surowych klawiszy, orkiestracji i nonszalanckiej rytmiki bębnów. To taki teatralny charakter rockowych melodii. Znajdziemy też namiastkę alt-folku, a nawet jazzujących improwizacji („Jesteś krwią w mojej żyle”, „Grożą nam wojną”). Całość wyziera jednak bardziej z mroku filmowych obrazów Lyncha, będących fascynacją artystki i Karola, o której można było już usłyszeć przy poprzednim albumie. Niepokoju dodają przeszywające wokalizy i chóry („Nie syp solą”).
Warto dozować te piosenki, rozsmakowywać się ich krwistością, wieloznacznością i próbować odnaleźć w nich różne poetyckie wątki. Warstwa liryczna budzi podziw i zachwyca, nie tylko kiedy Kasia śpiewa „jesteś krwią w mojej żyle, (…) jak skaleczysz to wypłynę”. Metafory bywają piękne i nieoczywiste („Grożą nam wojną”). Znalazła się w tych utworach symbolika religijna (żałoba, raj, grzech, pokuta), jednak została ona wykorzystana w sposób subtelny, a przy tym też bardziej uniwersalny. Zresztą płyta rozpoczyna się kościelnymi dzwonami („Jeżeli kochasz”). Znajdziemy też inspiracje artystki lekturą, której nieobcy jest Charles Bukowski, Vladimir Nabokov i Philip Roth („Kobiety by Bukowski”).
Ta płyta odurza, a jednocześnie prowokuje do zajrzenia w głąb siebie. Zmusza do zmierzenia się z własnymi lękami w dzisiejszej, coraz bardziej dziwnej rzeczywistości. Jej niewspółczesna otoczka jest tylko formą, z której wylewają się uniwersalne prawdy, pełne poetyckich odniesień i obezwładniającego wokalu. Czasem coś zaboli, a pomimo tego, chcesz do niej wracać.
Artystyczny i emocjonalny masochizm, który musisz poczuć na własnej skórze, żeby coś przeżyć. Dopełnieniem są obłędne zdjęcia w teledyskach Kasi, tworzące spójny obraz z tą płytą. Całość dopracowana w każdym calu, świetnie wyprodukowana, a przy tym bardzo naturalna i do bólu szczera.
Łukasz Dębowski
2 odpowiedzi na “Kasia Lins – „Moja wina” [RECENZJA]”