„Nie chcę być artystą o krótkim terminie przydatności” – nasza rozmowa z Marcinem Spennerem

1 lutego ukazał się długo oczekiwany, debiutancki album Marcina Spennera pt. “Na czas”. Pochodzący z Gdyni wokalista śpiewa od 2010 roku, jednak prawdziwą popularność przyniósł mu udział w „X-Factorze”.

Wraz z Dawidem Podsiadło dotarł do finału drugiej edycji programu, zajmując ostatecznie drugie miejsce. Zapraszamy na naszą rozmowę z wokalistą.

fot. Maciej Tyma (materiały promocyjne)

Czy to, że tak długo czekaliśmy na debiutancki album „Na czas”, wynika z Twoich muzycznych poszukiwań?

Faktycznie minęło sporo czasu zanim odnalazłem się muzycznie. Chociaż 7 lat może się wydawać dosyć długim okresem, jak na stworzenie pierwszego albumu, to w tym czasie nie próżnowałem. Nie ukrywam, że błądziłem, trochę ścigałem się z materią upływających dni. Z tyłu głowy gdzieś słyszałem mój własny głos, który zaczął mi podpowiadać „twój czas już mija”. Zacząłem też spoglądać na innych wokalistów, którzy robili znakomite rzeczy i w końcu zebrałem się w sobie. Płyta „Na czas” powstawała trzy lata. Moje poszukiwania polegały na tym, że zacząłem nagrywać piosenki, stworzone pod singiel, ale nie ujrzały one światła dziennego. W pewnym stopniu byłem z nich zadowolony, lecz nie do końca współgrały ze mną, więc rozdałem je innym wykonawcom.

Dlatego wycofałeś się i szukałeś dla siebie nowego miejsca?

Pomyślałem, że może dobrze będzie zrobić kilka kroków w tył i schować się na chwilę. Podobnie przecież zrobił Krzysztof Zalewski. Po wygranym programie, wydaniu płyty, zaszył się i pracował z innymi artystami. Okazało się to świetnym zabiegiem, bo po latach tworzy niesamowite rzeczy, gra mnóstwo koncertów i stał się pierwszoligowym wokalistą. Nie porównując się w żaden sposób do niego i jego talentu, pomyślałem o wycofaniu się na jakiś czas. Nie chciałem nagrywać sezonowych piosenek, tylko stworzyć dobry zestaw kompozycji, do których ktoś będzie chciał wracać. Fajnie mieć przebój, ale nie jest to wykładnia tworzenia utworów. W pewnym momencie zacząłbym ścigać się sam ze sobą i presja pisania kolejnych piosenek na listy przebojów byłaby przygnębiająca. A co najgorsze krótkotrwała. Nie chcę być artystą o krótkim terminie przydatności.

Z Twoich muzycznych poszukiwań powstało już wcześniej kilka piosenek, które możemy znaleźć chociażby na YouTube. Czy jesteś z nich zadowolony?

Wszystko, co wyszło na światło dzienne jest dla mnie satysfakcjonujące. Na szczęście nie wypuściłem piosenki, która w tamtym momencie nie spełniałaby moich oczekiwań. Wcześniej podjęta współpraca jednak nie przyniosła efektu końcowego w postaci płyty, bo po prostu przestał to być mój klimat. I oprócz tych piosenek, które można znaleźć w sieci, przy dalszych próbach tworzenia, nie odnajdywałem w tym siebie. W tamtym czasie powstał na przykład bardzo fajny utwór „Przeminie”, ale kolejne propozycje były rzewnymi balladami. Nie byłem w stanie porozumieć się z ówczesnym producentem. Chciałem widzieć siebie, a nie wykreowaną postać na okładce mojej debiutanckiej płyty. Przekrwione oczy, zarost, może nawet lekki nieład – takiego można mnie zobaczyć na albumie „Na czas” i wiem, że to jestem ja, a nie stworzona na potrzeby medialne osoba.

Miałem też myśli, że może mój mniejszy wkład w pierwsze piosenki będzie dobry, bo po czasie będę mógł robić swoją bardziej rockową muzykę. Jednak nie poszedłem tą drogą. Rodziło to zagrożenie pozostania w bezpiecznej, ale niewygodnej dla mnie konwencji. Tym bardziej, że istnieją wykonawcy, którzy tworzą latami w zaaranżowanej przez kogoś sytuacji. I nie potrafią już z tego rezygnować. Jeżeli komuś to wystarcza, to absolutnie nie mam nic do tego. Ja nie chciałem taki być.

Słychać, że Twoje piosenki są integralną częścią Ciebie, ale nie uciekają aż tak daleko od piosenkowej formy.

Ja nie jestem jakimś alternatywnym wykonawcą. Moje piosenki są pop-rockowe, ale spotkałem się ze stwierdzeniem, że tworzę szlachetniejszą odmianę muzyki gitarowej. Właśnie o to mi chodziło, żeby nagrywać piosenki dla ludzi, ale nie wycięte z jednakowego szablonu. Chciałem, żeby były one mocno związane ze mną. A poza tym te utwory są dosyć różnorodne, bo zależało mi na pokazaniu się z różnych stron i być trochę zagadką, o której napisałeś w recenzji płyty „Na czas”.

Jak to się stało, że trafiłeś do wytwórni 2trackRecords i zacząłeś współpracować z Bogdanem Kondrackim?

Po raz pierwszy trafiłem na Bogdana Kondrackiego w Custom34 Studio, kiedy nagrywali drugą płytę Dawida Podsiadło. Wtedy zamieniliśmy tylko kilka słów. Znacznie dłużej mogliśmy porozmawiać, gdy nagrywał tam album Grzegorza Hyżego. Sam w końcu zaczepiłem Bogdana i zapytałem, czy nie zechciałby nagrywać mojej płyty. A on wraz z moim gitarzystą Sławomirem Mroczkiem zakładali akurat wytwórnię 2trackRecords. Tak trafiłem pod jego skrzydła. Na początku zaaranżowaliśmy trzy sesje i już wtedy powstały pierwsze szkielety kompozycji. Bogdan jest bardzo twórczym muzykiem, ale wyciągał ode mnie mnóstwo pomysłów na piosenki. Przechodziło to przez jego wrażliwość, dużo mi doradzał, wiele też rzeczy odrzucał (śmiech). On nie dawał mi gotowych, skończonych kompozycji. Wszystko ze mną konsultował i pokazywał wiele możliwości. Nie podarował mi ani jednego gotowca, pod który miałem tylko zaśpiewać. Dzięki temu też nie nagraliśmy płyty pod radio, ale z potencjałem, który można wykorzystać w różnych sytuacjach koncertowych. Teraz badamy, czy radio w ogóle byłoby tymi piosenkami zainteresowane.

fot. Maciej Tyma

Płyta jest różnorodna, ale można powiedzieć, że któraś z tych piosenek jest Ci bardziej bliższa lub mocniej odzwierciedla Twoje zainteresowania muzyczne?

Na płycie znajduje się mocniejsza piosenka „Revolution”, która odzwierciedla moje bardziej rockowe zapatrywania muzyczne. Kiedy nagrywałem album „Na czas” już wiedziałem, w którą stronę idę, i co mnie interesuje. Po koncertach i w porozumieniu z moim gitarzystą, legendarnym Piotrem Łukaszewskim wiem, jak będziemy pracować nad drugim albumem. Wspólnie przyglądamy się, co porywa moją publiczność. Nie boję się bardziej rockowego brzmienia.

Masz ulubionych wykonawców, którzy stają się w jakimś stopniu inspiracją?

Uwielbiam zespół Nothing But Thieves. Jestem fanem nie tylko ich brzmień, ale także wokalu Conora Masona. Piosenka „Revolution” powstawała w momencie, gdy zacząłem słuchać codziennie ich drugiej płyty „Broken Machine”. Być może więc moje inspiracje słychać w tym utworze. W dzisiejszych czasach jesteśmy otoczeni oceanem muzyki i tak naprawdę ciężko wyróżnić konkretnych wykonawców, którzy mają na mnie wpływ.

Koncert premierowy w Twojej rodzinnej Gdyni masz już za sobą. Jakie emocje Ci towarzyszą, gdy śpiewasz u siebie?

W moim mieście byłem trochę spokojniejszy o odbiór, choć był to pierwszy premierowy koncert po wydaniu płyty. Cieszy mnie fakt, że przyszło bardzo dużo ludzi. Klub był wypełniony po brzegi. Przy pierwszej piosence miałem lekki stres, ale po każdej kolejnej już czułem się swobodniej. Czerpałem dobrą energię od publiczności i starałem się im ją oddawać, najlepiej jak tylko mogłem. Lubię poszaleć na scenie, więc nie stałem jedynie grzecznie przy mikrofonie (śmiech).

Koncerty będą skupione przede wszystkim na Twojej pierwszej płycie. Co jeszcze będziesz wykonywać na żywo, żeby zapełnić ten czas występów na żywo?

Oczywiście głównym założeniem koncertów jest granie moich nowych piosenek. Nie obędzie się jednak bez kilku coverów, co w przypadku debiutu jest naturalne. Będzie to zadowalające dla słuchacza, który jeszcze nie zna płyty, a chciałby ze mną pośpiewać. Bardzo lubię interakcję z publicznością, dlatego wyzbyłem się bycia „sztywnym” na scenie i szaleję razem z ludźmi. Tym bardziej, że mam już swój repertuar, który dodaje mi pewności na scenie.

fot. Wojciech Rojek

Wiele coverów wykonywałeś w programie „X-Factor”. Czy można powiedzieć, że wyniosłeś coś dla siebie z tamtego pragramu?

Przede wszystkim w żaden sposób nie odcinam się od tego programu. Dzięki niemu udało mi się zaistnieć w świadomości wielu ludzi. Od tamtego czasu wiem, co chcę w życiu robić i mogę się realizować, a nie tylko marzyć o tym. „X-Factor” dodał mi pewności siebie i właściwie to chciałbym im za to podziękować. Wielu wykonawców, którzy robili wartościową muzykę, nie mogli dotrzeć do swojej publiczności, bo na koncerty przychodziło pięć osób. Po programie wciąż grając tę fajną muzykę potrafili już wypełnić salę. Dlatego też, nie mogę narzekać na moje znalezienie się w takiej formule telewizyjnej.

A wpisanie Cię w romantycznego amanta od ballad nie było dla Ciebie w tym programie krzywdzące?

Wtedy nie byłem jeszcze na tyle asertywny, żeby wypowiadać własne zdanie. Poddałem się tamtej formule i faktycznie zostałem chłopakiem od nostalgicznych piosenek. Wtedy patrzyłem na to z przymrużeniem oka. Wydawało mi się to nawet śmieszne i przewidywalność pod tytułem „dziś zaśpiewasz 'Always’ z repertuaru Bon Jovi” nie była dla mnie jeszcze przytłaczająca. Wyzwaniem stał się odcinek, w którym śpiewaliśmy piosenki disco. Byłem przerażony, że mam śpiewać i tańczyć. Co prawda wykonywałem całkiem fajny numer Jamiroquai, ale już sytuacja, w której mam tworzyć spójną choreografię z tancerkami było dla mnie zupełnie obce.

Wracając jednak do płyty, to powiedzmy kilka słów o tekstach. Jak znalazłeś porozumienie z Karoliną Kozak? W końcu są to męskie emocje przepuszczone przez kobiecą wrażliwość.

Karolina posiada umiejętność wczuwania się w przeżycia drugiej osoby. Zaczęło się od tego, że pisałem jej długie opowiadania z perspektywy narratora. Odbywało się to na zasadzie tego, co widzę, wywołując we mnie pewne przemyślenia, które jej obrazowałem. Po pierwszym tekście napisanym przez Karolinę nie mogłem uwierzyć w to, co dostrzegła w moich spostrzeżeniach. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy nie za dużo odsłoniłem jej siebie. Nie wiem jak ona to robiła, że trafiała w sedno moich uczuć i ubierała je w słowa, które wywoływały u mnie szok. Do tego jest świetną tekściarką, bo było to dopracowane pod względem rymów i płynności układania zdań.

Nie miałeś obaw, że wpuszczasz kobietę w swój męski świat?

Nie, bo od początku wiedziałem, że Karolina jest też świetnym słuchaczem. Od samego początku potrafiła wczuć się w to, co ja przeżywałem. Ona posiada umiejętność pokazywania emocji w sposób niejednoznaczny, ale też niezagmatwany. Pierwsza piosenka, która wyszła spod jej pióra to „Lucy”. Po tym tekście wiedziałem, że jest osobą na odpowiednim miejscu. Wciąż uważam, że to jeden z jej najlepszych tekstów. Wyciągnęła z niego więcej, niż myślałem, że to możliwe. Jestem pod wrażeniem jej talentu. Jej słowa docierają bardzo głęboko do innych kobiet, a któż to wie, czy byłoby to możliwe, gdyby pisał moje teksty mężczyzna?

A próbowałeś sam pisać polskie teksty?

Posiadam większą łatwość pisania tekstów po angielsku, dlatego te zostały napisane przeze mnie. Myślę, że metodą prób i błędów dotrę do miejsca, gdzie zacznę tworzyć w języku polskim. Język ojczysty jest piękny, ale nie czuję się jeszcze na siłach, żeby robić to samemu. Na przykład podziwiam Dawida Podsiadło, że potrafi już świetnie posługiwać się rodzimym słowem. Dzięki temu jego teksty są błyskotliwe, ale też śmieszne. Po prostu robi to dobrze, a przy okazji słowa stanowią integralną część jego samego. Nie należy tego podejmować się na siłę, ale dążę do momentu bycia artystą kompletnym. Uczę się grać na gitarze, więc z tekstami w języku polskim też zacznę sobie w końcu radzić. Wszystko przede mną. Trzeba sobie stawiać cele i ja mam pewne założenia, których chciałbym się trzymać.

Dlaczego na płycie zamieściłeś dwie piosenki, które są bonusami – „Tu mam wszystko” i „Moskwa”?

„Tu mam wszystko” powstało po zamknięciu płyty. Nagle pojawiła się piosenka, którą napisał Tomasz Świerk. Przyjechał do studia, zaczął grać na pianinie i ja wymyśliłem wtedy linię melodyczną. Skoro współpraca dobrze się układała, bo natychmiast złapaliśmy porozumienie, to dlaczego tego nie wykorzystać? Dzięki temu powstała piosenka, która może trafić w zapotrzebowanie trochę innej publiczności, oczekującej ode mnie radiowej melodyjności. A tak naprawdę powstał numer, który ma potencjał koncertowy. Okazało się, że publiczność skacze przy tej kompozycji. „Moskwa” jest także bardzo lubiana przez publiczność, posiada sporo odtworzeń na YouTube i pomimo, że powstała w innym czasie, znalazła się na albumie. Te bonusowe piosenki są krokiem w stronę fanów.

Czy można w ogóle powiedzieć, że ta płyta ma duży potencjał koncertowy i z myślą o nich została nagrana?

Zdecydowanie jest nagrana tak, żeby łatwo można ją było przełożyć na koncerty. Musiałbyś zobaczyć w akcji Piotra Łukaszewskiego, który wywija niesamowite solówki. Na pewno podczas występów na żywo można dołożyć jeszcze więcej ognia i tak będzie się działo. Koncert jest niesamowitą sytuacją, w której jest pewna doza spontaniczności. Dajemy się ponieść naszej muzyce. Zresztą warto sprawdzić, bo dążymy do tego, żeby jak najwięcej grać. Jestem tego spragniony. Jak powietrza potrzebuję żywego grania.

A pojawiają się już kolejne pomysły na nowe piosenki?

Pomimo, że skupiam się na promocji tego albumu, to szukam już kolejnych pomysłów na piosenki. Czuję, że jestem teraz w najlepszym położeniu twórczym. Gdzieś tam po cichu nagrywam sobie demówki. Nawet piszę tekst do angielskiej piosenki. Z moim pianistą robimy też przeszywającą balladę, której początek zaczął się całkowicie spontanicznie. Ale to jeszcze daleka przyszłość. Póki co jestem „Na czas” z debiutancką płytą, którą chciałbym zaprezentować jak największej ilości osób.

Rozmawiał: Łukasz Dębowski

 

Jedna odpowiedź do “„Nie chcę być artystą o krótkim terminie przydatności” – nasza rozmowa z Marcinem Spennerem”

Leave a Reply