28 listopada we Wrocławiu odbył się koncert zespołów WaluśKraksaKryzys i Cool Kids Of Death w ramach ich wspólnej trasy, na którą złożyło się pięć przystanków.
fot. Adrian Kaczmarek
„Minifestiwal” rozpoczął występ ekipy WKK.
Poczynania Walusia zacząłem śledzić od końca 2020 roku, kiedy to ukazał się singiel z gościnnym udziałem Króla – „Tuż przed północą”. „Miłego młodego człowieka” i „ATAK” przesłuchałem od deski do deski 10-tki razy i bardzo cenię te krążki (recenzje obu możecie znaleźć na naszym portalu), bawiąc się wyśmienicie na koncercie, który odbył się w Starym Klasztorze w październiku 2022 roku i mając podobne odczucia po Letnich Brzmieniach z 2023 roku (Łódź). Nic więc dziwnego, że OGROMNIE wyczekiwałem koncertu Walusia z udziałem najnowszego materiału (do ukończenia recenzji ciągle się zbieram, jednak ciężko mi postawić „kropkę nad i” i ruszyć muzycznie w inne zakamarki, („+ piekło + niebo +” jest dla mnie prawie idealne, choć ciut słabsze lirycznie od MMC).
Czy moje oczekiwania zostały spełnione? No, niekoniecznie. Czy nowy materiał brzmiał na koncertach dobrze? Oczywiście.
Ale zacznijmy od początku: koncert sam w sobie był bardzo dobrze zagrany pod względem technicznym, niektóre kompozycje różniły się od tych, które znamy z albumów (choćby „Czeczerecze” nabierające tutaj rockowego pazura, dynamiki) czy „Dolce vita” ze wstępem, który symulował hmm, dźwięk syren? Zagrano także moje uwielbiane „Coś niecoś” i „Bez założenia i zamiarów”.
Jednak czegoś mi brakowało. W pierwszej części koncertu (tak do „Dolce vita”/„Na noże”) zabrakło mi tej wyjątkowej energii, która unosiła się ze sceny choćby we wcześniej wspomnianym koncercie z jesieni 2022 roku (ze starym składem), grania sercem, solówek (a może bardziej „duolówek” miedzy poszczególnymi muzykami) i przestrzeni dla chociażby perkusji, za którą siedział utalentowany Aleksander Orłowski, błyszczący na gigach ze Smolikiem i Kev Foxem, gdzie emanowała radość i energia, emocje, które mogą się udzielać publice.
Na szczęście podczas drugiej części koncertu zacząłem odczuwać to granie sercem, dzięki czemu bardzo pozytywna „Siła w poczuciu bezradności” wybrzmiała o wiele lepiej niż wersja studyjna (choć i jej niczego nie brakuje), wprowadzając w te koncertowy odpowiedni nastrój. Pozostaje mieć nadzieję, że niższa forma we Wrocławiu była jedynie wyjątkiem potwierdzającym regułę.
Cool Kids of Death, czyli drugi koncert.
Po koncercie Walusia, na scenę weszli Cool Kids of Death, którzy po ponad dekadzie niebytu wydawniczego, wracają z EPką „Origami”. Nie będę ukrywał, że przed koncertem kojarzyłem głównie „Butelki z benzyną i kamienie” i to jeszcze w wykonaniu Orkiestry Męskiego Grania 2016 (swoją drogą polecam wrócić do tamtej wersji). Cóż mogę powiedzieć, był to dla mnie jeden z najlepszych koncertów w tym roku (zaraz za Smolikiem/Kev Foxem i Lechem Janerką). Czuć było głód grania koncertów, interakcji z widownią, energię i żywiołowość muzyków (zwłaszcza Krzysztofa Ostrowskiego).
Jako osoby, która wcześniej niespecjalnie znała utwory zespołu, najbardziej przypadły mi do gustu „Spaliny”, „Generacja nic” i „Armia”. W muzyce zwracam sporo uwagi na lirykę, w której męczą mnie piosenki o miłości. Szukam prawdziwszych i bardziej przyziemnych treści, komentujących rzeczywistość, bądź przedstawiających interesujące historie. W przypadku numerów CKOD tego doświadczyłem, a wrażenie spotęgowało rockowe, momentami punkowe granie. Nie zabrakło miejsca dla nowych utworów m.in. „Żartu” i „Bez kasku”. Z tych dwóch szczególnie trafił do mnie drugi, skłaniający do głębszych rozmyślań, z mocniejszym brzmieniem.
Z czasem chętnie wybiorę się na kolejny koncert ekipy, jednak lepiej przygotowany pod względem zaznajomienia z twórczością i bez aparatu, by bardziej zintegrować się z fanami.
Adrian Kaczmarek
WaluśKraksaKryzys
Cool Kids of Death
fot. Adrian Kaczmarek