Michał Bajor zabiera nas w muzyczno-literacką podróż pełną niespodzianek. Artysta, który w przyszłym roku będzie świętował 50-lecie pracy artystycznej, w pewnym sensie debiutuje, oddając swoim słuchaczom, m.in. w pełni autorskie utwory. O tym, a także o zbliżającym się jubileuszu można przeczytać w naszym wywiadzie z wokalistą.
fot. materiały prasowe
Wkrótce będzie Pan obchodzić 50-lecie pracy artystycznej. Na przestrzeni wielu lat zdobył Pan mnóstwo nagród, czy różne wyróżnienia, złote i platynowe płyty robią na Panu jeszcze jakieś wrażenie?
Na pewno nie jest to coś, bez czego nie mógłbym spać. Nagrody są miłym dodatkiem. Poza tym mam świadomość tego, że już byłem, mój czas wspinania się wyżej przeminął, a teraz jest miejsce dla młodych. Co nie znaczy, że osiadłem na laurach i odcinam kupony od minionych lat. Podoba mi się powiedzenie Gustawa Holoubka, które kiedyś skierował do Kaliny Jędrusik, gdy ona się denerwowała, bo ktoś młodszy zaszedł jej za skórę – „Kalinko, myśmy już byli”. To bardzo stawia na nogi i często przypominam sobie te słowa, gdy wydaje mi się, że jestem kimś więcej niż jestem. Tak samo jest, gdy ktoś pyta mnie o miłość. Ludzie, ja mam 65 lat, więc w życiu już się wykochałem. Pytajcie o to całe grono cudownych, dużo młodszych artystów – od Dawida Podsiadło po Sanah.
Wielu młodszych artystów powołuje się na Pana, wspominając, że jest Pan symbolem jakości artystycznej. Jak Pan reaguje na takie opinie ludzi z branży?
Staram się, żeby tak było. Bardzo miłe, że branża w jakiś sposób docenia, to co robię jako artysta. Jeśli środowisko muzyczne jest w stanie coś ciekawego powiedzieć na mój temat, to staje się to niezwykle ważne. I dziękuję za każde miłe słowo.
A sam przygląda się Pan poczynaniom młodszych kolegów i koleżanek ze środowiska muzycznego?
Zdecydowanie, bardzo mnie to interesuje. Często wspominam o tym w moich mediach społecznościowych. Ale również obserwuję polskie kino. Nie tak dawno obejrzałem film „Johnny” ze wspaniałymi rolami Piotra Trojana i Dawida Ogrodnika, a także muzyką m.in. Dawida Podsiadły. To są dla mnie kreacje.
Patrzy Pan również na to, jak młodzi artyści radzą sobie na gruncie pisania tekstów i sam wspominał, że raczej nie będzie chciał tego robić. Nowa płyta „No, a ja?” pokazuje, że zmienił Pan zdanie, bo pojawiły się na niej teksty Pana autorstwa. Dlaczego tak się stało, że wziął się Pan za pisanie?
Zabrakło Młynarskiego, Kofty, Grechuty. Nie ma też Kołakowskiego, który dla mnie pisał, choć wiem, że zostali wciąż tacy, którzy robią to wspaniale. Nie ma jednak tych największych, których twórczość towarzyszyła mi całe życie. Wiedząc, że nigdy nie dosięgnę im nawet do pięt, nie brałem nigdy pod uwagę takiej opcji, żebym sam mógł zacząć pisać. Bardziej interesowała mnie muzyka. Jednak czas zmienił moje zapatrywania i pomyślałem, że podejmę to ryzyko i spróbuję. Ostatnio jedną piosenkę z moim tekstem i muzyką wprowadziłem do starszego repertuaru koncertowego i spotkała się ona z ciepłym przyjęciem publiczności. Nie ukrywam, że jestem ciekawy, jak zostanie to ocenione przez fanów i dziennikarzy po wysłuchaniu wszystkich moich autorskich propozycji…
fot. Jacek Piora, Zosia Zija
Czy w ogóle konfrontował Pan swoje pisanie tekstów z innymi, czy zdał się Pan w pełni na własną intuicję?
Tak, absolutnie pokazałem moje teksty kilku najbliższym osobom, które mają smak literacki. Jak się okazuje, nigdy nie mów nigdy i zaryzykowałem, a to zaowocowało kilkoma moimi tekstami na nowy album, czego nie żałuję. Spotkały się one z aprobatą moich bliskich, więc pomyślałem – dlaczego nie?
Nie oznacza to jednak, że zajmę się teraz pisaniem słów do piosenek, wręcz przeciwnie – mam już pomysł na album, który nie będzie składał się z pisanych przeze mnie utworów.
A szukał Pan jeszcze niezaśpiewanych tekstów Wojciecha Młynarskiego?
Tak i taki znalazłem. To tekst z 1980 roku, który pomogła mi odnaleźć Agata Młynarska. Jego tytuł to „Trzy drzewka”, zaśpiewany na nowym albumie w duecie z Ireną Santor. Dla mnie jest to niesamowite, bo pierwsza dama polskiej piosenki nie śpiewa już od jakiegoś czasu. Pięknie wykonała ten utwór, a nagranie trwało 40 minut, co u innych piosenkarzy trwa czasem 4 godziny.
Czym Pan przekonał Irenę Santor, żeby w ogóle zaśpiewała?
Na pewno w dużej części zachęcił ją tekst Wojciecha Młynarskiego, bo przecież oni bardzo się przyjaźnili. Wojtek napisał dla Ireny Santor mnóstwo piosenek. Myślę, że powodem była również sympatia do mnie, bo odkąd powiedziała kiedyś „mów mi Irena”, dając swój numer telefonu, zawsze mogłem liczyć na jej radę, na konstruktywną rozmowę, a nie tylko na chwalenie. Zawsze doceniałem to, że Irena jest prawdziwa, szczera, a także to, że bardzo trafnie potrafi przekazać krytykę. To jest ogromna klasa, a poza tym wciąż pozostaje królową polskiej piosenki.
Czy to była pierwsza Państwa współpraca?
Kiedyś Irena Santor zaprosiła mnie na swój jubileuszowy koncert, podczas którego zaśpiewaliśmy razem utwór „Twarze, twarze”. Ponadto, braliśmy wspólnie udział w koncertach opolskich festiwali, gdzie byli zapraszani różni wykonawcy. Uczestniczyliśmy wspólnie w jubileuszu Alicji Majewskiej… Tak więc na scenie spotykaliśmy się wielokrotnie, ale nigdy przy nagraniu duetu.
fot. okładka płyty
Na Pana płycie pojawia się jeszcze jeden duet. Za co Pan ceni Kayah, że zdecydował się ją zaprosić do nagrania duetu?
Pamiętam występy Kayah z czasów śpiewania chórków u Atrakcyjnego Kazimierza. Od razu dała się zapamiętać, w sekundę. Wtedy już wiedziałem, że będzie to niebagatelna solistka. Już jej pierwszy festiwalowy występ w Sopocie pokazał, jaką ma charyzmę i osobowość. Później nagrywała ze światowymi sławami – Goranem Bregovicem i Cesarią Evorą. Mało komu w Polsce udawało się współpracować z takimi sławami. Kayah ma na koncie spektakularne projekty, które odniosły sukces ogólnopolski, a które nie były skierowane tylko do jej publiczności. Nasz duet miał być w klimacie Cesarii Evory, dlatego utwór „No, a ja?” aranżował jej producent – Jan Smoczyński. Muzyka i słowa tego utworu są moje, ale jak powiedziała Kasia – „napisałeś to o mnie”.
Kayah skomponowała dla Pana utwór „Niewyraźni”, który także znalazł się na nowej płycie. Co to jest za propozycja?
Faktycznie „Niewyraźni” zostały powtórzone, bo jest to bardzo piękna i klimatyczna kompozycja. Została ona stworzona na album „Za kulisami” w 2004 roku do słów Andrzeja Ozgi. W ogóle zanim przystąpiliśmy do nagrania, Kayah oznajmiła – „o matko, tyle nagrałam tych duetów, ale czego się nie robi dla Ciebie”. Wiem, że Kasia nagrywa wiele z innymi twórcami.
Przy tej okazji należy dodać, że na płycie „No, a ja?” znalazły się piosenki, o które prosiła publiczność. Utwory zostały więc wyselekcjonowane, biorąc pod uwagę to, czego chcieli fani, poza przebojami w stylu – „Ogrzej mnie” i „Nie chcę więcej”. Miały to być utwory, których bardzo dawno nie śpiewałem, a nawet znalazły się na tej płycie dwie propozycje, nigdy nie wykonywane przeze mnie na żywo. Właśnie taka jest piosenka Piotra Rubika – „Barwa Twoich słów” ze słowami Romka Kołakowskiego, której nigdy nie nie zaśpiewałem na recitalu. I to jest jeden z pierwszych utworów „wybłaganych” przez publiczność, bo ja nie chciałem jej wykonywać.
Wśród wielu muzycznych gości na albumie pojawiła się Grupa MoCarta. Skąd pomysł ich zaproszenia?
Zaprosił ich do wykonania podkładów moich piosenek mój producent muzyczny i aranżer – Wojciech Borkowski, z którym nagrałem już piętnasty album. Czułem się niezwykle zaszczycony, że zechcieli wziąć udział w artystycznej produkcji tej płyty, bo uwielbiam ten kwartet. Ich muzyczne poczynania są nienachalne, a przy tym są uniwersalni w swym przekazie, biorąc pod uwagę poczucie humoru, które towarzyszy im na scenie. Są fenomenalni.
W jaki sposób szukał Pan możliwości połączenia starszych utworów z tymi nowymi? Czy to właśnie muzycy sprawili, że całość prezentuje się bardzo spójnie?
Na pewno tak. Chociaż zdecydowałem się na wykonanie pewnego manewru, układając listę piosenek na płycie, a co nie będzie miało przełożenia na koncerty. A mianowicie na początku zdecydowałem się zamieścić nowe utwory. I nie zrobiłem tego, żeby pokazać – moje autorskie propozycje są najważniejsze. Bałem się, że nowe wplecione pomiędzy starsze piosenki mogą zginąć. Chciałem również w taki symboliczny sposób oddzielić, to co jest wspomnieniem muzycznym i literackim, od tego, co jest stworzone teraz.
Pierwszy utworem, którym zasygnalizował Pan, że nagrywa nowy album, m.in. z autorskimi propozycjami była piosenka „Nie pozwalam na tę miłość”. Czy z jakiegoś powodu jest to ważny dla Pana utwór, skoro został pierwszym singlem?
Chciałem zrobić zamieszanie, bo ten utwór jest inny i nie ma nic wspólnego z całą płytą. Moje piosenki są poetyckie, dramatyczne, lub żartobliwe, a „Nie pozwalam na tę miłość” przypomina – w cudzysłowie – bluesa lat 80., w którym pojawia się również Chór Gospels Studentów Wydziału Wokalno-Aktorskiego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina. Dlatego moja publiczność i dziennikarze mogą być zaskoczeni, na czym właśnie najbardziej mi zależało, wybierając ten utwór na pierwszy singiel promujący album.
Kolejny singiel, czyli „Kasa, kasa, kasa” to już klasyk z Pana repertuaru. Co chciał Pan zasygnalizować tym utworem?
Piotr Rubik, który skomponował ten utwór napisał mi na Instagramie – „Michał, kiedy ja to napisałem? Jakie to aktualne!„. Celowo wybraliśmy ten singiel, bo pasuje do dzisiejszej rzeczywistości. Niestety zbiegło się to z odejściem mojej mamy i zastanawialiśmy się, czy go wymienić na spokojniejsza piosenkę, a może jednak zostawić… Uznałem, że moja mama, która bardzo żyła moją pracą, nie chciałaby, żeby jej wycofywać, bo jest bardziej przebojowa. Na szczęście nie spotkałem się z ani jednym krytycznym komentarzem w stylu – jak Pan mógł, w takim czasie.
Czy dzisiaj inaczej Pan interpretuje swoje starsze piosenki? Czy nagrywając je na nowo, odkrył Pan w nich coś, czego wcześniej nie dostrzegał?
Tak. Kiedy śpiewałem je kiedyś, byłem tylko w połowie przygotowany życiowo na tego typu treści. Zatem dzisiaj wiem więcej o czym śpiewam. W końcu wiele zobaczyłem i doświadczyłem w życiu, więcej przeczytałem książek, obejrzałem filmów i zaobserwowałem ludzkich historii. Kiedyś to było bardziej intuicyjne, więc pozwalałem sobie np. na większe i dramatyczne drżenie głosu, bo Panie zwracały na to bardziej uwagę niż na to, co mniej lub bardziej świadomie próbowałem przekazać.
Czy miał Pan jakieś wątpliwości związane z nagrywaniem tej płyty, na której znalazły się starsze utwory obok tych nowych? Czy w ogóle artysta świętujący jubileusz blisko 50-lecia miewa wątpliwości?
Wątpliwość jest czymś bardzo fajnym w życiu, bo wprowadza pytanie. Trzeba zadawać sobie pytania, bo jak wiemy zbyt duża pewność siebie bywa zgubna, co widać we współczesnym świecie. Dotyczy to nie tylko młodych artystów, którzy mają bardzo duże ego, chcąc wszystko robić samemu. Moje wątpliwości związane z tym albumem były chociażby takie, że publiczność spodziewała się kompletnie nowej płyty. A moim zamysłem było nagranie starszych piosenek na nowo, bez dogrywania świeżego repertuaru. A jednak znalazło się dla nich sporo miejsca na albumie „No, a ja?”.
Czy nagrywanie na nowo starszych utworów stanowiło dla Pana jakieś wyzwanie, chociażby od strony wokalnej?
Zdecydowanie było to wyzwanie. Nie ukrywam, że musiałem zmienić niektóre tonacje. Obniżenie tonacji nie jest niczym złym, w końcu głos zmienia się wraz z biegiem lat. Życzę, żeby każdy artysta, pracujący wiele lat na scenie zdał sobie z tego sprawę, że czasem warto obniżyć tonację, bo głos po latach brzmi inaczej. Zrobiłem to z pełną premedytacją i zapewne zmienia to czasami siłę ekspresji wykonania utworu, ale coś za coś. Jeżeli chcę jeszcze pośpiewać kilka lat, to musiałem to zrobić, żeby być silnym w tych interpretacjach, a nie myśleć, jak długo jeszcze zdołam wyciągnąć wyższe dźwięki w jakimś utworze.
Teraz świadomie śpiewa Pan inaczej. Często spotykał się Pan kiedyś z zarzutem, że Pana głos jest za bardzo drżący?
Wiele razy spotykałem się z takim zarzutem i to w największych stacjach telewizyjnych. Zapewne wiele osób jest teraz uspokojonych, bo mój głos już tak nie wibruje. Dla mnie jest to zabawne, bo słucham czasem światowych artystów, którzy mają bardzo drżący głos. Chciałbym wysłać wtedy ich nagrania tym krytykom, których znam z nazwiska z zapytaniem, a co powiesz o tym artyście? Cieszę się, że zostało zauważone, że popracowałem nad tym i mam te charakterystyczne wibracje w głosie tylko wtedy, gdy naprawdę sam tego chcę.
fot. Jacek Piora, Zosia Zija
Wiele rzeczy ma wpływ na to, jak wyglądają Pana koncerty, które są w pewnym sensie spektaklem. Czy zgodzi się Pan z tym, że Pana doświadczenie aktorskie miało duży wpływ na to, jak Pan dziś rozumie muzykę?
Staram się, żeby tak było, a to dzięki temu, że w pewnym momencie mojego życia teatr nauczył mnie bardzo wiele. Praca na czwartym roku studiów w Teatrze Ateneum dała mi bardzo dużo. I praca przy filmie również. Mam trochę pretensji do siebie o tamten czas, bo byłem zbyt pewny siebie, a czasem wydawało mi się wręcz, że jestem najlepszy. To nie jest dobre, bo choć artysta powinien mieć spore ego, to powinien też znaleźć odrobinę pokory i niekiedy słuchać innych. Potem pojawił się w moim życiu Młynarski, zacząłem doceniać rady rodziców. Mój brat został aktorem, teraz jego córka studiuje aktorstwo… historia kołem się toczy. Cieszę się, że spotkałem na swojej drodze wspaniałych ludzi, których rady chłonąłem jak gąbka. Młynarski, Bardini, Korcz, Stokłosa, Borkowski… mógłbym wymieniać długo. Moje doświadczenia aktorskie i wszyscy wspaniali ludzie ukształtowali to, jakim dziś jestem artystą.
Długą drogę pokonał Pan przez prawie 50 lat swojej działalności artystycznej.
Faktycznie 50 lat minie w czerwcu 2023 roku od momentu, gdy pierwszy raz wszedłem na scenę na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze, a w sierpniu na Festiwalu w Sopocie w 1973 roku. To była sensacja, ale nie dlatego, że ja tam się pojawiłem, chociaż mogłem wzbudzać ciekawość, gdy jako małolat wchodziłem na scenę. Pamiętam, że wzięli na ten festiwal różnych artystów z całej Polski festiwalowej. Śpiewałem po rosyjsku. Po moim występie wytwórnia płytowa „Melodia” z Moskwy wystosowała notę, bo byli przekonani, że jestem jakimś artystą ze Związku Radzieckiego, który podszywa się pod radziecka wytwórnię. Dyrektor festiwalu musiał tłumaczyć się przed władzami Sopotu, że jestem śpiewającym laureatem z Zielonej Góry. Mam wiele wspomnień z tego okresu, zresztą na tym festiwalu w 1973 roku Maryla Rodowicz dostała nagrodę za „Małgośkę”. Wtedy też dostałem pierwsze honorarium, a było to 500 zł i od tamtego momentu wiedziałem, że to będzie mój sposób na życie, choć wtedy zarabiało się niewiele.
Ile takich koncertów trzeba było zagrać w ciągu roku, żeby w ogóle można było jakoś normalnie żyć?
Moje pierwsze koncerty z prawdziwego zdarzenia zacząłem grać dopiero po 1986 roku, kiedy zaczęło się w miarę przyzwoicie zarabiać. W latach 90. nie miałem już kredytu. Wtedy rozwinęła się polska fonografia i można było w pełni żyć z muzyki. Zanim kupiłem swoje pierwsze cztery ściany, mieszkałem w 33 wynajmowanych mieszkaniach w Warszawie. Dzięki temu znam dobrze to miasto (śmiech). Teraz wygląda to jeszcze inaczej, bo topowe nazwiska w muzyce zarabiają w milionach. A ja cieszę się, że mam w tym wszystkim swoje spokojne miejsce. Wolę zjeść mniejszą łyżeczką, żyjąc bez spektakularnych kontraktów, bo i tak jestem w pełni niezależny pod wszelkimi względami.
Gdyby miał Pan wskazać najważniejsze momenty w życiu artystycznym, które miały miejsce podczas tych 50 lat pracy, to co to by było?
Bardzo ważny był 1973 rok i wspomniane festiwale. Później, w 1979 r był spektakl „Equus” w Teatrze Ateneum w reżyserii Andrzeja Rozhina, który bardzo mnie rozsławił i przyniósł dobrą prasę, że taki chłopak pojawił się na scenie. Zostałem zapamiętany też dzięki Agnieszce Holland, gdy zdawałem do szkoły teatralnej. To był film „Wieczór o Abdona”. Kolejnym bardzo ważnym punktem było wejście do kina m.in. Bajona, Falka, Żebrowskiego i wielu innych. Następnym istotnym wydarzeniem był Festiwal w Sopocie 1986. Oprócz mnie wielki sukces odniosła wtedy również Edyta Geppert. Podwójną rozpoznawalność przyniósł mi później film „Quo Vadis”. Neron pokazał, że ten „niszowy” piosenkarz, który sprzedaje wielkie sale teatrów, oper i filharmonii, zagrał sobie w filmie (śmiech). A później nastąpił artystyczny konstans, który bardzo sobie cenię. I niech on trwa, bo chcę jeszcze wiele lat spędzić na scenie…
Rozmawiał: Łukasz Dębowski