„Odrodzenie” Tymka to muzyka, to film, to wizja, to opowieść o miłości, władzy, sukcesie, wzlotach i upadkach. To opowieść o śmierci rozumianej jako narodziny. Zachęcamy do zapoznania się z naszą recenzją tego wydawnictwa.
fot. okładka albumu
Recenzja płyty „Odrodzenie” – Tymek (2022)
Premierowa płyta „Odrodzenie” Tymka, stworzona wspólnie z Wojtkiem Urbańskim, to nowa jakość na polskim rynku muzycznym. Każdy z bohaterów tego wydarzenia, nie tylko wyszedł odważniej poza strefę własnego komfortu, ale pokazał gatunkową niepowszedniość na wielu płaszczyznach tego albumu.
Być może rozpracowywanie tego materiału z punktu widzenia trzech wcześniej wydanych EPek wyglądałoby inaczej, bo każda stanowiła jakiś konspekt, jednak odniesienie się tylko do całości, którą stanowi „Odrodzenie” nie działa na jego niekorzyść. Tym bardziej, że album jest czymś totalnie wymykającym się oczywistym klasyfikacjom.
Czy istnieje pojęcie gatunkowej rapalternatywy? Zresztą mierzenie tej płyty w kategoriach – ile jest „cukru w cukrze”, a raczej „rapu w rapie” nie jest istotne. Ważne, że Tymoteusz okazuje się niepowielającym schematy artystą, który wie, jak wykorzystać różnorodne motywy muzyczne (pop, rock, elektronika, klasyczne przebłyski) do stworzenia własnego języka wypowiedzi artystycznej. I tu zaskoczenie, bo to także najbardziej niestereotypowy projekt… Wojtka Urbańskiego (no może poza albumem Jerzyka Krzyżyka), wykraczającego poza świetną, ale coraz bardziej przewidywalną (lub też rozpoznawalną) elektronikę. Wyprodukowanie tak nieoczywistego materiału, wymagało od niego otwartej głowy (potwierdzeniem tego jest choćby oszczędny w orkiestracji smyczkowej utwór „Zabawmy się dziś w Boga„).
Takie zestawienie z coraz bardziej „śpiewnym” wokalem Tymka okazuje się strzałem w dziesiątkę, nawet jeśli jego głos wydaje się nieco przerysowany i zbyt siermiężny. Ten niekiedy niechlujny, jakby zmęczony wokal, który napiętnowuje poszczególne kompozycje, staje się jednak środkiem wyrazu i nadaje istoty niektórym tekstom.
Słowa zawsze w jakiś sposób odzwierciedlają emocje gotujące się wręcz w trzewiach artysty, choć niekoniecznie w każdym momencie teksty są na jednakowo wysokim poziomie. Tymek nie jest poetą, bardziej zwija myśli w niewyszukane metafory, które kłębią mu się w głowie i wyrzuca je w dosyć bezpośredni sposób („Podążaj„). Można tu znaleźć nawet jakiś żart, puszczenie oka w inną stronę („Pończochy„). Choć częściej artysta właśnie wywala cały ciężar emocjonalny, łamiąc zasady rapśpiewu, bo wtedy liczy się po prostu uzewnętrznienie pewnych odczuć („Deszcz„). Taki sposób przekazu łagodzi na przykład jazzujące instrumentarium („Odurzony snem” ze świetną partią saksofonu).
Znalezienie odpowiedniej formy muzycznej dla takiego sposobu wyrażania siebie, wymaga dużego zaangażowana i prześwietlenia emocji Tymoteusza. Dlatego Urbański wykonał na tym albumie imponującą robotę. Czy ta płyta jest całkowitym uśmierceniem Tymka, którego znamy z wcześniejszych projektów? I tak, i nie. Na pewno jest ona potrzebą mówienia o sobie (choć pewnie nie tylko) w nowy, mniej oczywisty sposób. Właściwie „Odrodzenie” można w nieskończoność rozkładać na czynniki pierwsze, ale to bardziej praca dla psychologa niż recenzenta. Muzycznie rządzi eklektyzm, ale gdzieś na końcu wszystko ładnie skleja się w jedną wielowątkową całość. Tymek jest niedościgniony w swoich poczynaniach i po tym albumie, mówienie o nim artysta nie powinno już w nikim budzić zakłopotania.
Łukasz Dębowski
Trasa koncertowa Tymka z albumem “Odrodzenie”. Wrocław [FOTORELACJA]
Jedna odpowiedź do “Tymek – „Odrodzenie” [RECENZJA]”