Debiutancki album “Babyhands” Marie ukazał się 25 lutego. Czym wokalistka nas zaskoczyła? Co znajdziemy na tej płycie? O tym w dzisiejszej recenzji.
Recenzja płyty „Babyhands” – Marie (thecutestlab
Po dobrze przyjętych EPkach i propozycjach singlowych, które zyskały znaczącą ilość odsłon nie tylko na YouTube, Marie powraca z pełnym albumem zatytułowanym „Babyhands”. Wokalistka od samego początku pielęgnuje pomysł na swój wizerunek, który ma swoje czytelne odbicie w bezpretensjonalnie porywających, często bardzo przebojowych piosenkach.
Z jednej strony cukierkowa, słodka, niewinna, dziewczęca, z drugiej niezwykle błyskotliwa, zdecydowana, może nawet kąśliwa. Taka jest Marie i takie są piosenki, które wypełniły jej debiutancką płytę, która porusza lekkim, aczkolwiek ciekawym brzmieniem synth-popowym (za produkcją stoi tajemniczy Producent Adam).
Do tego dochodzi słowo, będące ważnym i charakterystycznym elementem wszystkich utworów. Artystka od początku operowała bardzo zmyślnymi tekstami, będącymi zderzeniem opisowej, wręcz scenariuszowej wersji jej widzenia świata i relacji między dwojgiem ludzi a czymś inteligentnie frywolnym. Jest w tym „przymrużenie oka”, co staje się reprezentatywne dla twórczości Marie. Można rzecz, że to coś pomiędzy tym, co robi sanah a Mery Spolsky („będę najpiękniejszym meblem, więc możesz mnie odkurzyć, choć się będę bardzo wkurzać i będę bardzo burzyć. Będę najpiękniejszym meblem, potem wystaw mnie na sprzedaż – żartuję, wiem, że nie chcesz, cóż beze mnie nic już nie masz”). W tych na pozór naiwnych tekstach jest duża doza dowcipu, ale też erudycji („Haribo„).
Niespodzianką jest duet z debiutującą, ale także coraz mocniej zaznaczającą swoją obecność na polskim rynku muzycznym – Luną. Powstał z tego duet, który mówi o przyjaźni kobiet i trzymaniu się razem w czasami złym obliczu tego świata („chowaj przed wilkiem swą twarz„). To zderzenie dwóch odmiennych wrażliwości zrodziło jeden z ciekawszych utworów na płycie („Ciepło-Zimno„).
W większości dostaliśmy energetyczne, lekkie w swej muzycznej formie kompozycje, którym nie brakuje wyraźnej przenikliwości. Dzięki temu przystępne propozycje stają się angażujące i nie uciekają w stronę banału. Nie brakuje też zaskoczeń, przełamania typowej piosenki czymś pomysłowym („Walc (Amen, Papa)”).
Każda piosenka na tej płycie tworzy słodką piramidę mocno zaznaczonego wyrazu artystycznego. I nawet jeśli Marie balansuje na granicy kiczu, to za każdym razem zamienia go w coś na swój sposób kreatywnego. Przy tym słychać, że wszystko dzieje się tylko i wyłącznie na jej warunkach, przez to mamy do czynienia z mocnym, może nawet trochę przejaskrawionym kolorytem jej twórczości. Taka jest ona – Marie. Jeśli jeszcze jej nie znacie, to czas to zmienić.
Łukasz Dębowski