Rok od premiery „Królowej dram” w ręce fanów trafi drugi album długogrający sanah. Premiera „Irenki” odbyła się już 7 maja, a dziś prezentujemy naszą recenzję tego wydarzenia.
fot. okładka płyty
Recenzja płyty „Irenka” – sanah (Magic Records, 2021)
sanah pokochały tłumy i pomimo, że pierwsza płyta „Królowa dram” wciąż wzbudza niemałe zainteresowanie, wokalistka postanowiła iść za ciosem i wydać kolejny album zatytułowany „Irenka”. Czy lepszy? Trudno to rozstrzygać, bo wciąż mamy do czynienia ze zgrabnie napisanymi, słodko naiwnymi, ale na swój sposób uroczymi piosenkami.
Na albumie pojawiają się znane nazwiska, które można było dostrzec przy debiucie – Kuba Galiński (tak, to ten sam współpracujący, m.in. z Dawidem Podsiadło) oraz Magda Wójcik (Goya), która po raz kolejny dodała tekstom szczyptę niewątpliwego uroku. Całość trzyma się pewnych zasad, a te znów bazują na zderzeniu nienatarczywej nowoczesności z retro stylem, dodającym stylowego charakteru niemal każdej piosence. Takimi oczywistymi łącznikami pomiędzy poprzednim a nowym albumem są utwory z EP „Bujda”, trochę odstające od reszty.
W premierowych kompozycjach łatwo zauważyć świeże pomysły, które choć wywodzą się z przyjaznego popu, nie stają się do bólu przewidywalne. Udało się też zachować odrobinę intymności. Trzeba zauważyć, że sanah ucieka od mainstreamowego rozmachu i nadmiernej nowoczesności, co akurat jest zdecydowanie na plus. I tylko szkoda, że minimalistyczne zabiegi niepotrzebnie zostały czasem nadmiernie „rozprasowane”, bo żywe brzmienie instrumentów bywa po prostu ładne i zasługuje na mocniejsze wyeksponowanie (smyki w tytułowej „Irence”, wcześniej poprzedzone miłym dodatkiem w postaci „Interludium”). Czasem też niepotrzebnie zostaje ono wypierane przez zbyt oklepane syntezatory („ten Stan”). Chociaż te, które wyraźnie nawiązują do lat 80. bywają bardziej rzeczowo zaprezentowane, a przy tym stają się niezwykle klimatyczne i faktycznie potrzebne („wars”). Mniej interesująca bywa gdzieniegdzie, jakby sztucznie napompowana przebojowość, która dodatkowo uziemiona została infantylnymi słowami (nie pomógł Vito Bambino w „Ale jazz!”). W większości jednak teksty błyskotliwie łączą współczesny język młodzieżowy z czymś bardziej uniwersalnym.
Odrobina niefrasobliwości, muzycznej powściągliwości, a przy tym ładnie zaszczepionej prostoty, potrafi tworzyć obraz czegoś po prostu fajnego („To był dobry dzień”). Kilka pomysłów zdradza również, że sanah nie stoi w miejscu, eksplorując nieco inne rejony muzyczne (bardziej retro „2:00”, ale też nowocześniejsze „etc.” z udziałem rozchwytywanych – Arkadiusza Kopery i Mariusza Obijalskiego).
Tym albumem udało się sanah potwierdzić, że nie znalazła się przypadkiem w miejscu, w którym teraz jest. Może „Irenka” nie przynosi wielkich zaskoczeń, ale też nie znajdziemy na niej rozczarowań. Ot, taka zgrabna kontynuacja debiutu, którą z pewnością zaakceptuje liczna rzesza fanów.
Łukasz Dębowski
Jedna odpowiedź do “sanah – „Irenka” [RECENZJA]”