„Co gryzie Panią L?” to kolejny, trzeci już, studyjny album Lanberry. To najbardziej dojrzały i najbardziej intymny z materiał w dorobku artystki. W dniu premiery prezentujemy naszą recenzję tego wydawnictwa.
fot. okładka albumu
Recenzja płyty „Co gryzie Panią L?” – Lanberry (Universal Music Polska, 2020)
23 października 2020 roku światło dzienne ujrzało trzecie muzyczne dziecko Lanberry, które zostało zatytułowane „Co gryzie panią L?”. Jak sama nazwa wskazuje, tematyka tego wydawnictwa będzie oscylować wokół trudnych i ważnych sytuacji w życiu artystki, które zostały okraszone zgrabnymi melodiami i współczesnymi dźwiękami.
Lanberry to artystka, która kupiła serca słuchaczy w 2015 roku za sprawą utworu „Podpalimy Świat” i od tego momentu na dobre zagościła na listach przebojów najpopularniejszych stacji radiowych w Polsce. Nie ma się co dziwić, gdyż niemal każdy singiel przykuwał uwagę swoją jakością oraz ciekawym wykorzystywaniem już wcześniej znanych nam patentów.
Premierowa płyta również takie kompozycje posiada, lecz skupmy się początkowo na singlach. Tych było aż trzy, a dodatkowo każdy w innym charakterze i klimacie. Jako pierwszy poznać mogliśmy „Zew”, czyli dość chwytliwą kompozycję, posiadającą w tekście masę nawiązań do teatru. Sama treść opowiadała natomiast o sprawach damsko-męskich bez happy endu. Po tak rozpoczętej promocji nowego krążka można zdać sobie sprawę, że w warstwie lirycznej wcale nie będzie lekko, łatwo i przyjemnie.
Potwierdzenie tych myśli znaleźć mogliśmy już w kolejnym wydanym numerze, czyli „Tracę”, który jest na pewno w Top 3 najlepszych utworów w karierze wokalistki. Świetnie skomponowane bębny, wiodąca gitara w refrenie, dopełniające dźwięki pianina i subtelna melodia pozwoliły stworzyć idealną, jak i indywidualną warstwę muzyczną pod wokal artystki. „Tracę” to też jeden z tych utworów, w których nie ma możliwości postawienia priorytetu na żadną warstwę składową. Instrumental, wokal i tekst działają jak jeden organizm, co stanowi o sile całości. Przy próbie interpretacji dostrzeżemy tematykę ulgi po rozstaniu, bycia silniejszym człowiekiem czy leczenia ran względem czasu.
Ostatnim singlem jaki mieliśmy okazję obserwować przed premierą był „Plan Awaryjny”, który nie chwytał po pierwszym odsłuchu. Jak się jednak później okazało był to strzał w dziesiątkę ze strony Małgosi, gdyż to właśnie ta kompozycja zgarnęła główną nagrodę na Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu. Ten typowo wakacyjny, lekki utwór posiadający równą stopkę i dźwięki gitary akustycznej został dopieszczony bębnami i werblami, które w odpowiednich momentach umiejętnie budują napięcie. Z tym utworem na pewno każdy jest dobrze zaznajomiony, więc tylko formalnością będzie wspomnieć, że traktuje on m.in. o toksycznym związku, obojętności i prywatnych zmianach w życiu wokalistki.
W tym momencie przechodzimy więc do reszty płyty, którą można poznać w dniu premiery 23 października. Jeśli słuchaliście poprzednich albumów, czyli „Lanberry” oraz „miXtury” to zapewne wiecie, że zawsze znajdowały się na nich bardziej angażujące utwory. Podobnie jest i na „Co gryzie panią L.?”, gdzie znajdziemy wiele jakościowych utworów. Najbardziej wyróżniającym się numerem jest zdecydowanie „Usłysz Mnie”, który obok „Tracę” i „Tylko Tańczę” (o którym za chwilę) jest najlepszą częścią tej płyty. W „Usłysz mnie” główną rolę gra wokal Lanberry, który przy akompaniamencie pianina brzmi podniośle, ale przy tym estetycznie. Ta wysublimowana kompozycja to melancholijny klimat, który pozwala na właściwą interpretację tekstu i dostrzeżenie wypływających z niego emocji. Brak zrozumienia przez drugą osobę, uczuciowe zawody oraz towarzyszący temu natłok myśli stanowi główną tematykę tego utworu.
„Tylko Tańczę” już nawet klimatycznie znajduje się na przeciwległym biegunie. Żywiołowa kompozycja z dynamicznym wokalem i wyrazistym refrenem pozwoliła artystce na zaprezentowanie siebie, jako osoby ceniącej sobie własną indywidualność, bycie szczerym i uczuciowym człowiekiem oraz fakt nieotwierania się przed innymi osobami w tak szybki sposób, jak robiła to wcześniej. Z całej płyty jesteśmy też w stanie wyczytać, że Lanberry nabrała więcej dystansu do świata poprzez sytuacje, które jej się przytrafiły.
Jeśli chodzi o mocniejsze muzycznie numery wyróżnić należy jedynie „Nocny Sport”, który poprzez dominujący bas oraz ciemniejsze dźwięki wydaje się być utworem, który może nie podpasować każdemu. Z drugiej strony o to też właśnie chodzi, aby słuchacze z różnymi gustami muzycznymi mogli znaleźć w twórczości Małgosi coś dla siebie. Tekstowo natomiast doszukamy się w nim kontynuacji o nieudanym związku oraz bardzo ciekawej metafory „Z kolegami uprawiacie ten nocny sport”, która może oznaczać nocne alkoholowe imprezy, jak i ubieganie się o względy innych kobiet będąc w związku. Myślę jednak, że oba są niestety prawdziwe.
Z pozostałych pięciu tracków bardzo interesujące są jeszcze tylko trzy. A jest to niemrawo zaczynający się „Pustosłów”, który uderza w refrenie oraz drugiej zwrotce i posiada absorbujące „lala lala” chodzące po głowie po wysłuchaniu utworu. Co ciekawe warstwa muzyczna jest tutaj bardzo prosta, oparta głównie na paru melodyjnych schematach. Jednak połączenie ich i dobranie odpowiednich dźwięków to nie lada sztuka, więc czapki z głów dla autorów. Jeśli chodzi o tekst to jest on chyba jeszcze lepszy niż instrumental, bo w sposób zgrabny, lecz bardzo dosadny przedstawia zachowanie ludzi w życiu publicznym, jak i w internecie. Mowa tutaj o ocenianiu życia innych, czy szukaniu sztucznych afer – znajdziemy też stanowisko Lanberry mówiącej o tym, że chciałaby być z dala od tego typu spraw. Świetnie obrazuje to wers: „Nie do twarzy mi w tym tłumie”.
Najciekawiej zatytułowane „Mirabelki” pokazują elastyczność i urodę języka polskiego. Sztuką jest wplatanie tego typu słów do części lirycznej utworów, gdyż są one specyficzne i nie pozwalają na łatwe dobranie do nich kolejnych wersów. W tym momencie przypomina mi się piosenka Xxanaxxu „Kup Mi”, w której usłyszeć mogliśmy słowo „Kapcie”. Umiejętność tworzenie tego typu tekstów udowadnia, że autor nie jest z pierwszej łapanki i ma zapędy poetyckie. Jeśli chodzi o sam utwór to jest on dość lekki, nie wykorzystuje masy zawoalowanych fraz, a jego tematyka zahacza o zaprzestanie przedkładania dobra cudzego nad swoje własne, a także pojawia się w nim chęć powrotu do pięknych chwil. Posiada też dwa trafnie postawione pytania: „Powiedz, kim jest pani L.? Czy zostało coś z niej?” Jeśli chodzi o najbardziej pozytywną i optymistyczną część płyty, to będzie to bezapelacyjnie „Bez końca” z przyjemnymi dźwiękami gitar oraz rytmicznie dopełniającymi hi-hatami. Błogo wyśpiewany tekst dający poczucie ukojenia mówi o uczuciu prawdziwej miłości, beztrosce i szczęściu.
Jeśli mielibyśmy wybrać najmniej udane twory to wskazałbym „Kamikadze” oraz „Zimowy sen”. Te piosenki są jednak bardziej specyficzne, niż po prostu słabe, gdyż na pewno znajdą swoich odbiorców. Jeśli siłą rzeczy porównamy je do reszty piosenek z płyty to wypadają one najbardziej blado. Ten pierwszy traci bardzo mocno na nieco sztucznie spowolnionym refrenie, a drugi brzmi nad wyraz filmowo i jak dla mnie zbyt podniośle. Nie pasuje on kompletnie do klimatu płyty i nawet stanowiąc jej zakończenie, nie jest w stanie zwieńczyć jej kompletnie. „Kamikadze” to opowieść o tym, że serce nie sługa i nie zawsze podpowiada najlepiej, o obwinianiu tylko jednej połowy związku oraz pustym doradzaniu komuś w życiu. „Zimowy sen” to natomiast metafora do straconego czasu w toksycznym związku, a jednocześnie przetrwania trudnego okresu w życiu. Wers „Gdy świat płonie, ja kończę zimowy sen” trafnie obrazuje współczesną pandemię koronawirusa, a także może być nawiązaniem do płonącego otoczenia, od którego artystka się odcięła.
Biorąc na warsztat „Co gryzie panią L.?” zakładałem, że spotkam tu na pewno dużo oryginalnych utworów, łamania schematów oraz gatunkowych konwencji, a także puszczenie oczka w stronę klimatów lat 80. i 90. Wszystko to się pojawiło, lecz śmiem twierdzić, że Lanberry od poprzedniej płyty wskoczyła nie o jeden, a o dwa poziomy wyżej. „miXtura” była po prostu dobra, lecz najnowsze wydawnictwo wokalistki jest spójne, przemyślane i dopracowane pod każdym względem.
Nie bez znaczenia pozostaje fakt zaproszenia do współpracy innych artystów (m.in. Bartosz Dziedzic, Mikołaj Trybulec, Mimi Wydrzyńska czy Maciej Wasio), ale to właśnie Lanberry jest tutaj osobą wiodącą i przebijającą się na pierwszy plan. Otwarta głowa w muzyce jest nie do wycenienia, a taką właśnie Małgosia posiada. Z całego albumu czuć wdzięczność, o której wspominała przed premierą, a fakt przełożenia tego uczucia w jakościowy materiał, stawia ją w gronie artystów, którzy mam nadzieję zawładną polską (a może kiedyś i zagraniczną) sceną na najbliższe lata.
Mateusz Kiejnig
Jedna odpowiedź do “Lanberry – „Co gryzie panią L?” [RECENZJA]”