Piernikowski – „The best of moje getto” [RECENZJA]

Nasz ocena

„The best of moje getto” Piernikowskiego to kolejna solowa płyta rapera duetu Syny. Po albumie „No Fun” uznanym za jedną z najlepszych płyt 2018 roku artysta wraca z nowym albumem. Zaskakuje nas tym razem nie tylko muzyka, ale też lista gości – Kacha Kowalczyk (Coals), Brodka, Hades oraz Adam Repucha.

Recenzja płyty „The best of moje getto” (Asfalt Distro, 2019)

Muzyka Roberta Piernikowskiego nie należy do najłatwiejszej w odbiorze. To kawał alternatywnego rapu, do którego ciężko przekonać się nawet po kilku przesłuchaniach. Bynajmniej problematyczną częścią nie są kompozycje (wykonane w pełni przez Piernikowskiego), w których to mimo nasycenia elektroniką, niosą gdzieś głęboko zakorzeniony klimat lat 90/00’s, mrok i tajemniczość.

Odpowiedzialny jest za to specyficzny styl nawijki rapera – brak większej rozbudowy warstwy lirycznej, szereg pauz pomiędzy słowami i wersami, powolny wokal przypominający nieraz mówienie „przez nos”. Wszystkie te elementy składowe tworzą intrygującą podróż, którą z czasem, mimowolnie zechciałem przebyć.

Pierwszy raz Piernikowskiego usłyszałem przy okazji premiery ubiegłorocznego wydawnictwa Pezeta „Muzyki Współczesnej” i nie ukrywam, był to najczęściej pomijany przeze mnie utwór minionej jesieni. Wrzucenie słuchacza na szerokie wody jaką są elementy twórczości Synów w numerze „Czas to iluzja” nie było czymś, co wspominałem pozytywnie. Tym bardziej rad jestem z tego, iż po miesiącach polecono mi utwór „Bluzy Kangury” z Synowskich „Snów”, a następnie „Horyzont” Roberta z gościnnym udziałem Moniki Brodki. Jej obecność w tymże utworze była dla mnie kartą przetargową. Moje „przełamywanie lodów” rozpoczął refren Brodki, a skończyło się na uwielbieniu słuchania słów Piernikowskiego, z których najmocniej w pamięci wyryły się – „Dobrze wiem co to ból, co to dół. Jeździłem kiedyś Oplem”.

Osoby zaznajomione z kulturą niemiecką odbiorą to jako całkiem ciekawy smaczek. Mianowicie u naszych zachodnich sąsiadów marka jaką jest Opel, nie jest zaliczana do grona tych prestiżowych (Mercedes, BMW czy Porsche), które osoby o wyższym statusie społecznym (chociażby lekarze) kupują. Opel to auto dla niższej klasy społecznej. Może dołkiem u Roberta był właśnie gorszy okres finansowy, kiedy zamiast swoimi ulubionymi markami, musiał poruszać się przysłowiowym Oplem. Lata temu, Jurgen Klopp brał udział w reklamie Opla, której akcja działa się w samolocie, między klasą biznesową, a pierwszą klasą. Stewardessa była zaciekawiona, kiedy ówczesny trener BVB oznajmił, iż klucze od Opla, to jego zguba. To oczywiście tylko dygresja, która jednak przedstawia postrzeganie „prestiżu” u naszych zachodnich sąsiadów.

Jeśli „Getto” porównamy z „No Fun”, które raper wydał w 2017, dostrzeżemy sporą ewolucję w złożoności albumów. Utwory z poprzedniego krążka są spójne pod względem kompozycji, tworząc powoli zmieniającą się podróż, niczym muzyka Jean-Michel Jarre’a, co w żadnym razie nie jest ujmą, czy wadą. Na zeszłorocznym krążku sprawa ma się inaczej. Każdy kolejny utwór znacząco różni się od poprzednika, nie tracąc jednak świadomości, iż mamy do czynienia z numerami z tego samego wydawnictwa. Rozbudowa „dopadła” również warstwę liryczną, może nie w dużym stopniu, ale jednak. O dziwo nie ogranicza to interpretacji numerów, tworzenia z nich w głowie abstrakcyjnych obrazów i filmów.

Wspomniana przed chwilą obrazowość/filmowość to cechy, które w moim przekonaniu są ogromnym wyróżnikiem tej płyty na tle polskiej rap sceny. Kiedy podczas odsłuchu chociażby Sokoła widzę przed oczami świetnie opisane i wyreżyserowane sytuacje (weźmy jako przykład „Napad na bankiet”), tak tutaj dostaję zarys świata przedstawionego, bez większej ilości szczegółów, który mogę uzupełnić sam, poniekąd kreując emocje odczuwane przy odsłuchu. Niczym oglądając interaktywny film.

Zauważyłem, iż coraz częściej natrafiam na albumy, które jest mi ciężko konsumować jako tło, które umili czas podczas wykonywania codziennych czynności (m.in. gotowanie, praca w ogródku, czy prysznic). Dotyczy to także „The best of moje getto”, którego dźwięki w tle nie koją. Jednak podczas podróży autem, czy całkowitym skupieniu na krążku w domu, leżąc czy siedząc, odbiór zmienia się całkowicie, pobudzając wyobraźnię, relaksując niczym dobra książka, czy kubek dobrej kawy.

Piernikowski jest z całą pewnością wyróżniającą się indywidualnością na rodzimej scenie muzycznej, robiący muzykę bardziej z pasji do niej i chęci podzielenia się swoim światem, aniżeli dla pieniędzy. Przypomina mi przez to Lecha Janerkę, silną postać polskiego alternatywnego rocka lat 80-tych, dołączający do swoich kompozycji wiolonczelę – niespotykany instrument w tymże gatunku muzycznym (w tamtych czasach), niebojącego się zabawy formą i poszukiwania nowych brzmień (dobrym przykładem jest album „Ur” z 1991). Poza tym, muzyka obojgu artystów silnie wpływa na wyobraźnię, tworząc w głowie obrazy, niejednokrotnie zmienne, którymi jesteśmy współtwórcami, a nie tylko odbiorcami.

Raper nie omieszkał wykorzystać autotune’a na swój sposób, bawiąc się nim, nadając poszczególnym słowom i dźwiękom innego wymiaru, jakby obok niego był drugi MC, lub zupełnie inna osoba, w kreowanym mikroświecie.

Tuż przed końcem „podróży”, będąc głęboko wsiąkniętym w muzykę, Piernikowski serwuje nam w „Abhajamudrze” swoje przemyślenie zahaczające o tematykę metafizyczną. Spokojny głos Roberta i kompozycja skonstruowana w taki sposób, aby dodać podniosłości wypowiedzianym słowom i wywołać pauzę, dającą kilka dłuższych chwil na zastanowienie się nad sensem tych kilku wersów. Tym nieśmiertelnym elementem w Twórcy naszej podróży jest zapewne muzyka. Pytanie nasuwa się samo – co nadaje nam nieśmiertelność, jaką spuściznę zostawimy na tym świecie po sobie? Może właśnie to chciał Piernikowski dać swoim odbiorcom, głęboką rozkminę na temat naszego żywota, które może stać się lepsze.

Obok „The best of moje getto” ciężko jest przejść obojętnie, wywołując u słuchacza skrajne emocje. Nowych odbiorców orientu może początkowo zniechęcić i odepchnąć, wyznawców primeshitu zapewne oczaruje i „zahipnotyzuje” na wiele miesięcy. Po miesiącach obcowania z muzyką Synów i Piernikowskiego mogę stanowczo polecić ten album, jak i inne dokonania Roberta. Co prawda, nie jest to łatwa muzyka, lecz zaczynając od „neutralnych utworów”, chociażby wyżej wspomnianych „Bluzach Kangurach”, „Horyzoncie”, a także „Buninie” („No Fun”), „Wierszach” („Sen”) można przekonać się do zapatrywań artystycznych Piernikowskiego.

Gdybym kiedyś stracił pamięć, to z całą pewnością chciałbym znów przejść tę samą ciężką drogę z twórczością Roberta (a także 1988 – będący członkiem Synów) – od niechęci, po jej uwielbienie, bo dzięki tej burzliwości, doceniam te utwory jeszcze bardziej.

Wydawnictwu towarzyszy jak dotąd jeden klip, zrealizowany do „Dobrych Duchów”, będący przyjemnym dla oka tłem do singla, mający swoją wartość i bez dźwięku, stanowiąc interesujący film krótkometrażowy.

Słowem zakończenia – „Getto” zostało docenione przez branżę muzyczną, nominując album do Fryderyka, w kategorii „Alternatywa”, między innymi konkurując z Ralphem Kamińskim czy Łąki Łan.

Adrian Kaczmarek

 

2 odpowiedzi na “Piernikowski – „The best of moje getto” [RECENZJA]”

Leave a Reply