To świetna jak tamten czas produkcja Szoguna. Bardzo udana warstwa muzyczna w której czerpał trochę z southowego rapu, ale nie wyszło z tego totalne xero, wyszło za to coś super. Do tego jeden z najlepszych beatów Kociołka. Nic dodać, nic ująć. Dziś już paru rzeczy bym w ten sposób nie napisał, bo były to wersy powiedzmy „wywożonego gnoja z podwórka”. Jest też na tym albumie bardzo dużo, bardzo prostych hedonistycznych i wulgarnych tekstów o mocnym imprezowaniu, ale cóż zawsze było coś pociągającego w przekraczaniu granic i szybkim życiu chociaż definitywnie, w tej formie nie jest to żadna wyższa wartość. Były rzeczy, które w tym mocno lubiłem, niektóre lubię nawet do dziś, choć staram się od nich stronić, ale przede wszystkim dla mnie na prowadzenie wysuwa się w treści tej płyty pewna gorzka refleksja, gdzieś z tylu wciąż słychać, że to wszystko ja tak naprawdę lubię, że jest jakiś powód dla którego tak się stało, coś innego musiało się w moim życiu nie udać i wszedłem w ten chory świat, totalnego melanżu, szybkiego seksu, nieprzespanych nocy bo czułem, że nic innego, ważniejszego, lepszego wie ma szansy mnie spotkać. Cieszę się bo moim zdaniem to zgorzknienie słychać.