„Nie jestem artystą dla każdego” – nasza rozmowa z Michałem Bajorem

27 września 2019 to data premiery nowej płyty Michała Bajora – „Kolor Cafe. Przeboje włoskie i francuskie”. Tym razem Bajor postanowił przemieszać swoje muzyczne włosko-francuskie fascynacje i z kilkuset piosenek wybrał dziewiętnaście, które w większości pierwszy raz nagrał na albumie, który ukazał się pod naszym patronatem medialnym. Z tej okazji mieliśmy okazję porozmawiać z artystą.

Od zawsze przykłada Pan ogromną wagę do melodii i tekstu. Żyjemy w czasach, kiedy każdy artysta szuka własnej niszy, a przy tym zapomina o podstawowych wartościach charakteryzujących dobrą piosenkę. Też ma Pan podobne spostrzeżenia?

Przede wszystkim dzisiaj wielu artystów pisze dla siebie piosenki, co czasem jest pewną pułapką, bo nie zawsze idzie za tym jakość. Czasy wspaniałych autorytetów jak Młynarski, Osiecka, czy Kofta już dawno niestety minęły. Chociaż, owszem, niektórzy młodzi artyści piszą ciekawie. Młode pokolenie muzyków ma również inne kryteria dobrego utworu muzycznego. Z drugiej strony jest słuchacz, który w dzisiejszych czasach mniej uwagi poświęca na tekst i melodię, za to bardziej na swojego idola.

Proszę zauważyć, że w ogóle mniej się mówi o twórcach piosenek, no chyba, że są to premiery na przykład na Festiwalu w Opolu. Dzisiaj liczy się bardziej wizerunek artystów, miejsca gdzie można ich zobaczyć, życie celebrytów poza piosenkowe. I to często wpływa na ich przyjmowanie scenicznie. Panuje wokół nas pewna pstrokatość, zabawa kolorami, wizualizacja, która czasami przerasta lub zastępuje samą treść, czyli sedno dobrego utworu.

Dlaczego młodzi ludzie boją się korzystać z dorobku tych wspaniałych twórców, o których Pan wspomniał?

Być może wynika to z przekonania, że będą za mało oryginalni. Pewne lęki mogą też pojawiać się z zarzutu pod ich adresem, że plagiatują. Trzeba też dodać, że z własnych tekstów i muzyki wynikają dodatkowe profity finansowe. Nie jest to zarzut, bo w końcu to jest ich praca, którą dzielą się z publicznością. Należy wziąć także pod uwagę to, że percepcja dzisiejszego widza się zmieniła. Większa część słuchaczy preferuje muzykę łatwą, lekką i przyjemną. To ona opanowuje wiele plenerowych koncertów, na których słuchacz ma jedynie podskakiwać w rytm radosnych dźwięków. I nie ma w tym nic złego, jeśli proporcje pomiędzy taką muzyką, a tą ambitniejszą zostają zachowane. Jestem w tym szczęśliwym położeniu, że występuję w operach, filharmoniach, czy teatrach, a więc w salach zamkniętych, gdzie ludzie oczekują repertuaru na wyższym, niż tylko czysto rozrywkowym poziomie. Generalnie jednak taka muzyka jest spychana na margines.

Nie można Pana spotkać na imprezach plenerowych?

Bardzo rzadko. Wyjątkiem są festiwale, na których jednak nie czuję się  całkowicie komfortowo. W końcu  jest na nich wspaniała publiczność, ale nie przyszła tam jedynie dla mnie. Poczucie spełnienia dają mi koncerty zamknięte, bo wiem, że pojawiają się tam widzowie, którzy kupili bilet, żeby posłuchać tylko moich utworów i usłyszeć Michała Bajora. Być może jest to delikatnie mówiąc egoistyczne, ale czym byłby artysta bez odrobiny egocentryzmu (śmiech).

Jak Pan tłumaczy sobie fenomen tego, że po tylu latach publiczność wciąż czeka na Pana koncerty i nowe płyty?

Być może wynika to z mojej ogromnej konsekwencji. Nigdy nie poszedłem na tak zwaną łatwiznę, żeby komuś schlebiać lub przypodobać się na siłę. Stoję mocno w swojej, niemałej niszy z daleka od dzisiejszych zapatrywań na tak zwaną popularność. Oczywiście nie jest też tak, że zamykam się w swoim świecie, zasklepiając się w repertuarze wyłącznie dramatycznym. W końcu do swojego repertuaru dołączyłem też piosenki bardziej pogodne czy też żartobliwe. W trakcie recitalu prowadzę też konferansjerkę, a także spotykam się po koncercie  z moją publicznością. To zbudowało pewną, fajną relację pomiędzy mną a fanami, na poziomie bliższym każdemu, kto upodobał sobie moją twórczość. Nie stałem się pomnikiem tak zwanej piosenki literackiej, tylko lubianym i szanownym wykonawcą, na którego koncert odbiorca chce po prostu przyjść.

Zachowałem zdrowe proporcje dostępności mojej osoby, nawet dla mojej publiki, przez co nie jestem zbyt interesującym obiektem dla fotoreporterów szukających ciekawych zdjęć z mojego życia pozaartystycznego. Dziwię się niektórym wykonawcom, że sami dostarczają prywatne materiały, czy fotki, niektórym mediom. A z drugiej strony zdaję sobie sprawę, że skoro jest zapotrzebowanie na takie promowanie kariery, niektórzy wolą formę bycia celebrytą. Może takie życie jest dla nich łatwiejsze i bardziej interesujące. Nie mnie to oceniać…

Publiczność nie oczekuje od Pana działań pozamuzycznych, jedynie skupia się na muzyce. Jak Pan patrzy na własną twórczość z perspektywy czasu?

Zdecydowanie krytyczniej patrzy się na siebie sprzed lat i to  nie tylko od strony muzycznej. Krytycznie patrzę też na to jak się wtedy ubierałem, na własną fryzurę, a także na ekspresyjność moich niektórych wykonań.  Moje wczesne interpretacje przyniosły mi w swoim czasie mnóstwo zwolenników, ale też i wielu przeciwników. Zdarzały się przez to krytyczne opinie na temat moich często mocnych wokalnych propozycji. Z perspektywy czasu pewne zarzuty rozumiem. Mój rodzaj artystycznego przekazu z  latami złagodniał, a być może wczesne wykonania nie dla każdego były do przyjęcia. Mniej krytycznie spoglądam na moje dokonania w branży filmowej. I chyba też z zewnątrz były raczej pochlebne opinie na ten temat. Nie zmieniłbym jednak niczego, co przytrafiło mi się w życiu zawodowo, bo też niczego innego poza śpiewaniem i aktorstwem robić nie potrafię.

Czy nie miał Pan kiedykolwiek rozterek dotyczących proporcji poświęcenia się muzyce względem aktorstwa i odwrotnie? Być może przez zbyt duże oddanie się piosence zabrało to Panu możliwość realizowania się w aktorstwie?

Do dnia dzisiejszego mam rozterki z tym związane. Zdarzają się też delikatne wypominania ze strony fanów oraz znajomych, że mógłbym więcej grać. W końcu skończyłem wydział aktorski PWST w Warszawie i wtedy dużo występowałem w filmie oraz teatrze.  Kiedy jednak zająłem się  muzyką,  oddałem aktorstwo dla piosenki. Ale każdą dziedzinę traktowałem poważnie, stąd – pomimo, ze prawie nie gram już w filmach, ani teatrze – opinia, że jestem artystą z dobrej półki aktorskiej. Uważam to za mój sukces.

Podobnie jest z muzyką, do której podchodziłem i wciąż podchodzę z dużym szacunkiem. Pomimo, że nie miałem tzw. wielkiego przeboju, który nuci cała Polska, moja twórczość jest rozpoznawalna. Nie jestem artystą dla każdego i uważam, że to dobrze. Wolę karierę jeść mniejszą łyżeczką, bo bardziej smakuje, niż chochlą, którą można się udławić. Może dlatego jestem tak długo… Ale kiedy uznano, że zajmuję się muzyką, przestano proponować mi role w filmie. A przecież na świecie istnieje wiele świetnie śpiewających aktorek, a także aktorów, którzy realizują się w obu dziedzinach z sukcesami i nikt nie zamyka przed nimi żadnej drogi. Wystarczy wspomnieć o takich artystach jak Cher, Barbra Streisand czy Frank Sinatra. U nas to myślenie jest trochę prowincjonalne, niestety…

Spełnia się Pan od lat w muzyce. Czym można wytłumaczyć fenomen tego, że głównymi odbiorcami Pana muzyki są kobiety?

Kobiety w ogóle budują kulturę świata. Mają po prostu większą wyobraźnię i umiejętność odbierania pewnych rzeczy głębiej. Nie umniejszając niczego mężczyznom, którzy mają ukierunkowaną wyobraźnię na inne sprawy. Płeć piękna inaczej odbiera koncert w teatrze niż mężczyzna, idący z żoną dlatego, żeby sprawić jej przyjemność. Wynika to zapewne też z innej wrażliwości i także innego odbioru sztuki. A mój repertuar jest jednak skierowany do osób – powiedzmy to – bardziej wrażliwych. Nie śpiewam piosenek typowo rozrywkowych, więc trzeba ich uważniej słuchać, żeby dostrzec w nich głębszy przekaz. Potwierdzeniem tego, że wiele kobiet słucha mojej muzyki nie są jedynie sale zapełnione w większej części przez kobiety, ale także listy, które od nich dostaję. To są piękne historie i pokazują w jaki sposób kobieta przeżywa moje utwory, czasem odnosząc je bezpośrednio do swojego życia.

Pokazuje to też duży uniwersalizm Pana twórczości. O uniwersalizmie świadczy też fakt odświeżenia piosenki „Nie chcę więcej”, do którego powstał nowy, komentujący współczesność teledysk.

Tak, to prawda. Jeden z moich najbardziej znanych utworów doczekał się odświeżenia i nowego, bardziej współczesnego teledysku. Jednym z powodów – oprócz wskazania problemów współczesności – była próba pokazania młodszej publiczności, że nie jestem oderwany od rzeczywistości, a moja twórczość posiada też ponadczasowy przekaz. Nie miało to żadnych komercyjnych podtekstów, bo umówmy się, nie jestem artystą mającym dotrzeć do ogromnej rzeszy słuchaczy. Nie narzekam z tego powodu, bo moja twórczość ma swoje miejsce w polskiej kulturze i bardzo odpowiada mi sytuacja, że nie każdy musi lubić moje piosenki. Jestem tym szczęśliwcem, że reprezentując taką muzykę jestem znany, doceniony i szanowany. Dlatego nazywam to szczęściem, gdyż wśród młodych twórców też jest wielu zdolnych, chcących szerzej reprezentować taki styl w muzyce, ale niestety nie mają już możliwości odbioru na tak dużą skalę. Uważam nawet, że nie są w stanie odnieść spektakularnego sukcesu,  ponieważ percepcja słuchacza bardzo się zmieniła.

Czy ta nowa płyta „Kolor Cafe” z piosenkami francuskimi i włoskimi to są Pana fascynacje muzyczne z młodości?

Absolutnie tak.  Są  to moje fascynacje jeszcze z młodzieńczych czasów, kiedy chłonąłem muzykę tak samo jak dzisiaj. Już jako dziecko bawiłem się w festiwale sopockie, ustawiając kolorowe figurki z gry w „Chińczyka”, które udawały różnych narodowości wykonawców, a dwie kostki do gry to byli konferansjerzy – Irena dziedzic i Lucjan Kydryński. Pionki „śpiewały” w zmyślanych przeze mnie językach, a zawsze wygrywali, oczywiście, polscy artyści. W późnych latach 60 i 70  mieliśmy dosyć szeroki dostęp do programów telewizyjnych z włoskich wykonawcami, którzy pojawiali się także na Festiwalu w Sopocie. No i mogliśmy oglądać też i słuchać wielkie gwiazdy francuskiej piosenki. Od dzieciństwa nasiąkałem taką właśnie muzyką i obiecywałem sobie, że tak jak oni też stanę w końcu na scenie. Na nowej płycie zgromadziłem wiele piosenek z mojej młodości i poza trzema utworami, wszystkie są nagrane przeze mnie pierwszy raz.

Premierowe wykonania to jedno, ale powrócił Pan do swojej ukochanej artystki Edith Piaf, nagrywając ponownie medley „Edith”.

Zrobiłem to na wyraźną prośbę moich fanów. Przefiltrowałem ten medley przez dzisiejszą wrażliwość. W końcu teraz jestem bardziej dojrzały i świadomy tego, co robię. Będąc w moim wieku już chyba bardziej nie można być świadomym (śmiech). Poza tym może ktoś dzięki tej płycie i moim wykonaniom, zainteresuje się i  dotrze do oryginałów. Byłoby wspaniale.

Nie zdecydował się Pan jednak wszystkich utworów na nowej płycie zaśpiewać w oryginalnym języku. Dlaczego?

Dlatego, że język angielski jest w świecie wciąż dominujący i tego języka najchętniej się uczymy również w Polsce. Francuski i włoski nie są aż tak popularne masowo. Uznałem, że nagrywanie całości w oryginalnych językach byłoby zbyt odważne i ryzykowne. W oryginale zdecydowałem się zaśpiewać dwie piosenki, włoskie” Quando, quando” i francuski „Hymn do miłości” Edith Piaf, a jeszcze w dwóch piosenkach przemieszałem polskie słowa z fragmentami oryginałów.

Większość tłumaczeń na ten album jest tłumaczenia Rafała Dziwisza. Jako to się stało, że to jego przekłady trafiły do Pana?

Ktoś mi podsunął pomysł współpracy z Rafałem Dziwiszem, który jest aktorem w Krakowie i świetnie tłumaczy teksty, a w tym wypadku piosenki, co jest niezwykle trudnym zadaniem. Wymaga to niesamowitego wyczucia i zmysłu przekładania, który nie powoduje „chrzęszczenia” pomiędzy zębami. Najgorsze są tłumaczenia powodujące trudności w śpiewaniu. On pięknie pisze z muzyką, co sprawia, że teksty płyną razem z melodią. Jestem pewien, że publiczność świetnie przyjmie te przekłady

Czy zdarzyły się takie piosenki, które chciał Pan zaśpiewać i umieścić na tej płycie, ale z jakichś powodów to się nie udało?

Nie do wszystkich piosenek uzyskaliśmy prawa. Bardzo żałuję. Niektórzy twórcy z zagranicy nie chcą umieszczać swoich utworów na  płytach, szczególnie, gdy są one przekładane na inny język. Kiedyś  dużo rozmawiałem o zagranicznych piosenkach dla mnie, z Wojciechem Młynarskim, z którym stworzyliśmy płytę „Od Piaf do Garou”. Wtedy też radziłem się, jakie kompozycje byłyby interesujące, i czy w ogóle niektóre warto odświeżać poprzez moją interpretację. Wojtka niestety już zabrakło, ale udało mi się nagrać z nim trzy albumy w ostatnim okresie jego twórczości i życia.

Jaki był klucz do wyboru takich piosenek i pomieszania repertuaru francuskiego z włoskim na jednej płycie?

Połączenie francuskich i włoskich piosenek to był  mój pomysł. A kwestia doboru repertuaru wyszła całkiem spontanicznie,  wspólnie z moimi przyjaciółmi. Wiele pomysłów wyszło od wspaniałych kompozytorów, których znam, świetnego aranżera Wojciecha Borkowskiego, mojego menagera Janusza Kulika, od Eli Zapendowskiej , mojej rodziny i wielu innych osób. Zebrałem bardzo dużo piosenek, które później selektywnie odrzucałem. Wybierałem takie, które są mi szczególnie bliskie lub do którym mam wyjątkowy sentyment. Najtrudniej było wybrać ostateczną ilość z wysegregowanej wcześniej czterdziestki piosenek. Być może gdybyśmy otrzymali prawa do wszystkich utworów, powstałby album dwupłytowy. Jednak ten ścisły zestaw, który znalazł się na „Kolor Cafe” jest dla mnie satysfakcjonujący.

A Francja i Włochy to są Pana ulubione miejsca, do których lubi Pan wracać?

Uwielbiam podróżować. Kiedyś moim ulubionym miejscem była Ameryka Północna, którą w latach 90. wiele razy odwiedzałem. Później całkowicie mi się to zmieniło i zakochałem się w Europie. Bardziej przyjazne wydają mi się Włochy. Francuzi mają duże mniemanie o sobie i w takim wyobrażeniu żyją. Włosi natomiast są bardziej otwarci i poniekąd podobni do nas poprzez to, że są czasami nierzetelni, niepunktualni, rozkrzyczani, entuzjastyczni, emocjonalni i niedbający o wszystkie ważne aspekty życia. Lubię wracać  do Włoch. Jest tam piękna kultura, muzyka i kolorowi ludzie. Mam nadzieję, że moi fani odnajdą na płycie „Kolor Cafe” odrobinę tego cudownego ducha muzyki Włoch, ale także Francji, która zawsze w Polsce była bardzo lubiana poprzez właśnie muzykę.

A kiedy usłyszymy zupełnie nowe piosenki napisane specjalnie dla Pana?

Czuję ogromny niedobór tekściarzy, którzy byliby w stanie zainteresować mnie swoją twórczością pod kątem pisania dla mnie. Odczuwam ogromną pustkę po śmierci Wojciecha Młynarskiego, której na razie nie potrafię zapełnić. Zostałem przyzwyczajony do autorów z najwyższej półki. Myślę o twórcach piosenki literackiej i nie jest łatwo wskazać mi dzisiaj takie nazwiska. A sam nigdy nie pokusiłem się i nie będę pisać tekstów. Może spróbuję kiedyś skomponować kilka utworów. Może…

Rozmawiał: Łukasz Dębowski

 

 

 

 

2 odpowiedzi na “„Nie jestem artystą dla każdego” – nasza rozmowa z Michałem Bajorem”

Leave a Reply