
Ten album po dziesięciu latach od debiutanckiej „Córki” zamyka ważną dla Karoliny Czarneckiej dekadę muzyczną. A jaka jest tak naprawdę płyta „Matka”? O tym w naszej recenzji.
Recenzja płyty „Matka” – Karolina Czarnecka (Agora Muzyka, 2025)
„A te płyty to moje pamiętniki, koszty i straty, minusy i zyski, exele, koncerty, panele, blokady, odwłoki złole na drodze mojej.” – tymi słowami rozpoczyna się nowy album „Matka” Karoliny Czarneckiej, na który musieliśmy czekać kilka lat. Jednocześnie minęła dekada od wydania pamiętnej „Córki”, poprzez narrację zostawiającej trwały ślad na polskiej scenie alternatywnej. I to się nie zmieniło – słowa w tekstach wciąż są bezpośrednie, czytelne, niekiedy gorzkie lub kąśliwe, ale zawsze trafnie ukazujące określoną rzeczywistość.
Przy jednoczesnej oszczędności brzmień, udało się wykreować nową przestrzeń, która autentycznie spaja się z charyzmą wokalistki. Elektroniczny anturaż jest tu nie tylko tłem, ale pełnoprawnym uczestnikiem narracji. Produkcja – bezkompromisowa, świadoma, dopracowana – pozwala spojrzeć na aktualne dokonania Karoliny z nowej perspektywy. Współpraca z takimi twórcami jak Szatt, Mike Johnson, Wiktor Szczygieł i Zuzanna Ossowska okazała się strzałem w dziesiątkę. Zwłaszcza Ossowska – znana dotąd z bardziej intymnych brzmień – pokazuje, że potrafi odważnie opuścić swoją strefę komfortu i wejść w świat brudniejszych dźwięków.
Pomimo wyraźnej obecności elektroniki, twórcy nie popadli w schematyzm, prezentując utwory mocniejsze, czerpiące z rapowej, a momentami nawet punkowej energii. Bardzo dobrze wypadają akcenty folkowe, nadające większego charakteru wybranym kompozycjom (świetne „Licho”). Kiedy jednak przyzwyczaimy się do jednego formatu muzycznego, wokalistka otwiera już nieco inny rozdział (duet z raperem Feno w kawałku „Chochoł” wypada przekonująco).
Nawet jeśli trafi się słabsza kompozycja („Dziki wschód” ratują jedynie mocniejsze refreny), to za chwilę dostajemy udaną elektroniczną emanację („JOMO”). Ciekawostką są pojawiające się akcenty gitarowe współkompozytora wybranych utworów – Marcina Żabiełowicza (tak, tego samego, który przed laty grał w zespole HEY). Niezbyt zrozumiałe jest dołączenie do całości remiksu „Harvester” (Maya Krav Remix), który na tle świetnie zaśpiewanego oryginału wypada blado, wręcz zbędnie. Warto też zwrócić uwagę, jak dużą rolę odgrywają wokalne metamorfozy Karoliny, pozwalające jej interpretować poszczególne teksty w zupełnie różny sposób.
„Matka” to album, który odsłania nowe oblicze Karoliny Czarneckiej – dojrzalsze, bardziej świadome, ale wciąż szalenie autentyczne. Nie tak dawno życie artystki wywróciło się do góry nogami – została mamą, a to doświadczenie wyraźnie wpłynęło na treść płyty. Słychać tu przewartościowanie, nowe priorytety, ale też potrzebę mówienia własnym głosem – wyraźnie, stanowczo, po swojemu. Mimo pewnych zmian twórczyni nie odcina się od korzeni – od swojej charakterystycznej ekspresji, alternatywnej odrębności i teatralnej pasji. I całe szczęście – bo to właśnie dzięki tej niepowtarzalnej mieszance, ten album brzmi tak, jak powinien: bezkompromisowo, wyraziście i szczerze.
Łukasz Dębowski