
„Psilocybe Semilanceata” to tytuł drugiego albumu rockowej grupy LAN/CET. Zapraszamy do zapoznania się z naszą recenzją tego wydarzenia.
fot. okładka albumu
Recenzja płyty „Psilocybe Semilanceata” – Lan/cet (2025)
„Psilocybe Semilanceata” – taki tytuł nosi drugi, niełatwy w odbiorze album zespołu Lan/cet, który wymyka się jednoznacznym klasyfikacjom. Najprościej byłoby zdefiniować ich muzykę, jako rock psychodeliczny, choć to nie do końca oddaje istotę tej twórczości. W końcu całkiem sporo tu mroku, awangardowej swobody, alternatywnej wieloznaczności, może nawet eksperymentu oraz improwizacji. Zresztą wiele może nam zasygnalizować już sam tytuł płyty, bo Psilocybe Semilanceata, to inaczej Łysiczka lancetowanta, czyli grzyb o działaniu halucynogennym. Po jego spożyciu występują zaburzenia postrzegania i percepcji. Czy podobne działanie posiada twórczość grupy?
Wejście w strukturę kompozycyjną tego albumu wymaga od słuchacza otwartości i zaangażowania. To muzyka, która potrzebuje skupienia, bo większość kompozycji zrodziła się na wielowarstwowych śladach instrumentalnych, choć nie wszystko zostało obudowane w podobny, a więc łatwy do zdefiniowania sposób.
Słychać, że band szukał pomysłu na ujarzmienie poszczególnych motywów, nadając im klimatycznej głębi, ale też pewnej monumentalności brzmień. Można to zauważyć chociażby w jednym z ciekawszych, pełnych niepokoju utworów, czyli „Jonestone”, który kryje za sobą konkretny przekaz („utwór ten, to nasz muzyczny opis mrocznej historii jaka wydarzyła się w osadzie Jonestone w Gujanie 18 listopada 1978 roku” – zespół. „909 mieszkańców popełniło wtedy największe w historii najnowszej zbiorowe samobójstwo” – red.). Podanie szczegółów związanych z tym kawałkiem potęguje muzyczne doznania i sygnalizuje, jaki klimat dominuje na tej płycie.
Wiele tu zimnych, potężnie prezentujących elementów, a także sporo gitarowego brudu, czasem wręcz zgrzytu, hałasu, brzmieniowych niedoskonałości, które z założenia składają się na unikalny styl bandu. I co ciekawe, nawet pewne ułomności w takiej strukturze artystycznej stają się zaletą, bo żadna kompozycja nie stara się układać według banalnego szablonu (totalne szaleństwo w „Kilmister”). Owszem znajdziemy też jaśniejszy nastrój, ale on jest tylko chwilowym odstępstwem od reguły, który przy okazji pokazuje dużą świadomość wykonawczą i zawodowstwo wszystkich muzyków („Ignoramus Et Ignorabimus”).
Oprócz żywych instrumentów (w ich twórczości nie wyczujemy syntetycznych akcentów), grupa wykorzystuje dźwięki wyciągnięte z codzienności, jeszcze bardziej zagęszczając muzyczną formę poszczególnych utworów (eksperymentalno-improwizowany „Atomic Surprise”, albo rozpoczynający się burzą „Mental Fight”, w którym później pojawiają się – niczym ze starego filmu – dialogi).
Zaskoczeniem jest, że po wielu instrumentalnych propozycjach nagle słyszymy głos męski (ciężki w muzycznej wymowie, choć konkretnie ukazany brzmieniowo „Stoned Ride (Stay out of My Mind)”). To wyjątek od reguły, bo potem znów zatapiamy się w gęstych motywach muzycznych, które zdecydowanie przemawiają za nietuzinkowymi dokonaniami zespołu.
Można więc powiedzieć, że oryginalna twórczość Lan/cet ma działanie halucynogenne, bo przenosi nas w obszary, które zapewne dla wielu są zupełnie nieznane, może nawet trochę dziwaczne. Ta swego rodzaju wymyślność artystyczna ma jednak w sobie dużą dozę świadomości, a więc nie dostrzeżemy w tym przesadnego chaosu czy niezdecydowania, w którą stronę grupa chce podążać. I przez to oddziaływanie tych utworów na naszą wrażliwość jest ogromna.
Dostaliśmy projekt niszowy, mocno odstający od tego, co z definicji rock alternatywny nam oferuje, ale właśnie przez to muzyka bandu jest tak intrygująca. To bardzo ciekawie rozpisana historia w kilkunastu aktach, która pochłania za każdym kolejnym przesłuchaniem. Warto sprawdzić nawet, jeśli za pierwszym podejściem album „Psilocybe Semilanceata” nie będzie dla nas w pełni przyswajalny.
Łukasz Dębowski