Lanberry – „Heca” [RECENZJA]

Nasz ocena

“Heca to według definicji słownikowej – zabawne zdarzenie, niezwykła historia” – tak wyjaśnia genezę tytułu nowej płyty Lanberry. Zapraszamy do zapoznania się z naszą recenzją tego albumu.

fot. okładka albumu

Recenzja płyty „Heca” – Lanberry (Warner Music Poland, 2024)

Lanberry już wiele lat temu udowodniła, że na tworzeniu chwytliwych melodii zna się na polskiej scenie, jak mało kto. Dowodów na to znajdziemy mnóstwo, bo “Heca” to już jej piąty studyjny album, a przecież jest ona autorką także wielu utworów wykonywanych przez dużą część polskiego środowiska muzycznego.

Tym razem jednak dostaliśmy od artystki coś, na co wielu jej słuchaczy chyba nie było jeszcze gotowych. Ba, spotkałem się nawet z komentarzami, że to już nie ta sama Lanberry, co kiedyś, co wydaje się być niezłym strzałem w kolano jej słuchaczy, gdy jest się dobrze zaznajomionym z tą płytą. “Heca” po prostu wychodzi o krok dalej i nie jest tylko znośnym popem, który w wielu momentach przewijał się przez karierę artystki. Owszem, jej piosenki zawsze były o czymś, natomiast muzycznie niejednokrotnie bywało niestety dość trywialnie.

Mam wrażenie, że tym razem dostaliśmy więcej pop-rocka czy momentami nawet utworów o bardziej alternatywnym lub elektronicznym zacięciu. Całość rezonuje ze sobą w niemałym stopniu, wersy płynnie uzupełniają się z muzyką i, choć momentami może brakować trochę pazura (co jest chyba już niestety stałą przypadłością albumów Pani L), tak całokształt kolejny raz broni się zgrabnie napisanymi tekstami, chwytliwymi melodiami i zabiegami wyuczonymi przez lata obecności na rynku muzycznym.

W pełni rozumiem też lojalność artystki do gatunku pop, natomiast kolejny raz mam takie dziwne wrażenie, że gdyby Lanberry rzuciła się któregoś razu na głęboką wodę i z popu czerpała tylko momentami, to moglibyśmy dostać jeden z lepszych albumów wydanych w danym roku na naszej rodzimej scenie. Kolejny raz mam też poczucie, że niekiedy brzmienie i wybranie akurat tych, a nie innych dźwięków jest kulą u nogi artystki. Pozostałe rzeczy są już prawie wyniesione na level master, natomiast wtedy pojawia się kwestia brzmienia, gdzie niektóre elementy utworów brzmią po prostu tanio.

Wracając jednak do pozytywów, jedną z moich ulubionych piosenek z tego albumu jest na pewno “Ratuj się kto może”, której tekst krytykuje m.in. współczesną kulturę zdominowaną przez formę i estetykę czy aktualne społeczeństwo, które powiela bezmyślne trendy i nie zastanawia się nad własną drogą. Wyróżnić warto także “Tarasy” i “Bot”, opowiadające o konsumpcyjnym społeczeństwie, czy oczywiście najgłośniejsze z tej płyty “Dzięki, że jesteś”, traktujące o wartości życia tu i teraz oraz będące małą refleksją nad jego ulotnością. Tym ostatnim utworem Lanberry rozbiła bank wspólnie z Tribbsem, a kolejny singiel „Co ja robię tu” załapał się lawinowo na część naprawdę dużego zainteresowania artystką w tamtym momencie. I, choć w sumie na płycie mamy 12 utworów, z czego równa połowa była singlami, tak ciężko, żeby to się słuchaczowi nie rozmyło, jeśli artystka „singlowała” aż przez 1,5 roku. Kończąc omawianie całości, warto zwrócić uwagę, że gościnnie udzieliło się tu tylko dwóch wokalistów – Bovska oraz Ernest Staniaszek. Nie da się natomiast tego odczuć od razu, ponieważ sama Lanberry bardzo dobrze dźwignęła ten album od początku do końca.

Podsumowując, najnowsze wydawnictwo Lanberry to kontynuacja kierunku, który artystka obrała sobie przy pierwszych solowych płytach. “Heca” to jednak momentami pójście o krok dalej, rozumienie zmieniających się trendów, ale przy okazji nie zatracanie w nich własnego ja oraz przemycanie wartościowych tekstów, opowiadających o otaczającym nas świecie. Nie obyło się jednak bez małych grzeszków, choć te dość sprawnie zakrywane są atutami tej płyty. Kiedyś jednak mogą urosnąć do większych rozmiarów, ale o tym będziemy dyskutować już pewnie przy kolejnej płycie.

Mateusz Kiejnig

 

Leave a Reply