„Uniatowski” to autorski projekt, gdzie artysta samodzielnie zaaranżował i wyprodukował utwory. Album łączy taneczne rytmy z melancholią, wszystko w klimacie lat 70. i 80.. Poniżej można znaleźć naszą recenzję tego wydarzenia.
fot. okładka albumu
Recenzja płyty „Uniatowski” – Uniatowski (Agora Muzyka, 2024)
Przez ostatnie lata Sławek Uniatowski nabierał większej świadomości artystycznej, dojrzewając jako twórca piosenek, które tym razem zaskakują znaczącą różnorodnością. Niekiedy rozstrzał jego nowych utworów na płycie zatytułowanej po prostu „Uniatowski” wydaje się zbyt duży, jednak w ogólnym rozrachunku, pokazuje artystę wszechstronnego, który potrafi odnaleźć się w wielu specyfikach muzycznych. Wciąż siłą jego dokonań są niekiedy bajeczne – połyskujące stylem minionych epok – ballady, ale jak się okazuje nie jest mu także obcy taneczny vibe, wzbogacający format wybranych kompozycji.
Sześć lat musiało minąć zanim Sławek zdecydował się wydać drugi album. Przez ten czas artysta zebrał wiele pomysłów, które udało mu się wyeksponować w swoich nowych piosenkach. Czuć w tym ducha muzyki popularnej, ale tej z lat 70. i 80., więc pewna piosenkowość wciąż jest wpisana w jego dzisiejszą twórczość. Duże znaczenie ma także to, że oprócz komponowania, Uniatowski samodzielnie zaaranżował oraz wyprodukował swoją drugą płytę, bo przez to staje się ona jeszcze bliższa jego wrażliwości.
Szczególnie czuć to w spokojnych momentach, ponownie mających szansę złapać za serducho, szczególnie tych, którzy mają sentyment do takich piosenek w wykonaniu wokalisty (wręcz „disnejowska” propozycja z tekstem Jacka Cygan – „Naiwna”). Poza najnowszym singlem „Zanim”, twórca nie miał szczęścia do wybieranych utworów, które promowały ten krążek. Dosyć dziwna selekcja anglojęzycznych singli sprawiła, że niemal całkowicie one przepadły, bo też „Drinkin About You” – choć groove ma fajny – to w ogólnym odczuciu jest jedną ze słabszych propozycji. Także bardziej stylowy kawałek – „Lie to Me” nie wydaje się szczególnie przebojowy, choć zapewne w tym przypadku Sławkowi nie zależało na dosłownej „przebojowości”.
Bardziej zapadający w pamięć wydaje się już energetyczny kawałek – „Down the Shore” z tekstem Tomasza Organka, lecz nie do końca wydaje się zrozumiałe wykorzystywanie angielskich tekstów. Być może to też jedna z prób odklejenia łatek, które przyczepiły się do Uniatowskiego, choć przecież wokalista nie ucieknie od takich nazwisk, jak Zbigniew Wodecki czy Andrzej Zaucha, czego przecież nie można uznać za jakiś zarzut. I czuć to chciażby w ładnie rozpisanej balladzie – „Gdy płonie świat” (to zdecydowanie jeden z najlepszych akcentów na płycie z tekstem Janusza Onufrowicza). Łatwo zauważyć to także w gustownych, dopełnionych estetycznie – „Bezcielesnych”.
Ten album to propozycja dla wszystkich tych, którzy przez lata czekali na nowe piosenki Sławka Uniatowskiego, dosyć skutecznie przedstawiającego swoją dzisiejszą wizję artystyczną. I nawet zbyt duży rozrzut stylistyczny nie sprawia, że mamy kłopot z odbiorem utworów, wynikających z jego inspiracji muzycznych. Jeśli chodzi o teksty, to więcej w nich uniwersalnych opowieści, które trochę ukrywają jego osobiste przemyślenia. Można mieć wrażenie, że za każdym razem śpiewa on o kimś, a nie o sobie, nawet jeśli pojawiają się bardziej intymne słowa („Koniec świata”). I to nie jest kwestia tego, że ktoś inny pisał dla niego, bo w końcu nie każdy powinien to robić, jeśli nie czuje się w tym dobry. Podsumowując, dostaliśmy kompozycyjnie przyzwoity, a do tego doskonale zrealizowany album, który w końcu musiał powstać, by wokalista mógł dalej podążać wytyczoną przez siebie drogą artystyczną.
Łukasz Dębowski