„Jedynie autentyczna kreacja jest w stanie się obronić” – Aleksander Rewiński i Mischa Kozłowski [WYWIAD]

“I must have wanton poets” to pieśń do słów Christophera Marlowe`a, którą wykonał duet – Aleksander Rewiński i Mischa Kozłowski. Muzykę do tego wyjątkowego utworu stworzył Marcin Nierubiec. Poniżej można znaleźć nasz wywiad z wykonawcami o tym niezwykłym wydarzeniu.

fot.Michał Ignar

W jaki sposób podszedł Pan do nagrania i interpretacji pieśni „I must have wanton poets”? Czy ten projekt był dla Pana jakimś wyzwaniem, do którego musiał się Pan jakoś szczególnie przygotowywać? 

Aleksander Rewiński: Wykonując głównie muzykę dawną i współczesną, jestem zaznajomiony z sytuacją, kiedy śpiewak musi zostawić gdzieś w tyle wewnętrznego 'solistę operowego’ i oddać się temu, co kompozytor chce wyrazić poprzez swój utwór. Jednocześnie jednak kiedy pracowałem nad pieśniami Marcina Nierubca, nie miałem wrażenia, że stylistyka zawarta w pieśniach jest obcym dla mnie obszarem. Wręcz przeciwnie. Muzyka, którą skomponował Marcin Nierubiec ma bardzo kameralistyczny charakter. Praca nad tą pieśnią, jak i nad pozostałymi pięcioma utworami, które skomponował Marcin, była pewnego rodzaju powiewem świeżości. Odżyła we mnie dawno skrywana chęć do eksperymentowania i kierowania swoich kroków w stronę gatunku jakim jest cross-over. To w materii wokalnej pozwala mi na śmielsze operowanie barwą i odejście nieco od emisji klasycznej na rzecz bardziej aktorskiego podejścia. 

Mischa Kozłowski: Będąc zupełnie szczerym, zarejestrowanie „I must have wanton poets”, stanowiącej jedną pieśń z sześciu w cyklu Marcina Nierubca, który zarejestrowaliśmy razem z Alkiem Rewińskim tej wiosny, było dla mnie największym wyzwaniem. Wówczas mieliśmy nagrane już trzy ze wspomnianych sześciu i przymierzaliśmy się do nagrania kolejnych trzech, w tym właśnie tej wyżej wymienionej. Różni się ona w charakterze od pozostałych, przez co musiałem poszukać innych narzędzi do jej wykonania. Naszym sprzymierzeńcem nie był czas – każdy z nas miał w tym czasie wiele różnych projektów, do tego jeszcze nasza codzienna praca. Znalezienie wspólnych dyspozycyjności czasowych było nie lada wyczynem, ale „dla chcącego nic trudnego”. Ostatecznie prace nad całością przebiegły bardzo sprawnie, można rzec, że w pewnym sensie nawet spontanicznie: dostaliśmy nuty, ustaliliśmy terminy i podjęliśmy decyzję, że niedługo później wchodzimy do studia nagrywać. 

Ciekawym elementem tego projektu był dla mnie moment klarowania się wizji utworu, nad którą pracowaliśmy nie we dwóch z Alkiem, ale we trzech z Marcinem, siedzącym na naszych próbach do nagrań i wymieniającym z nami różne spostrzeżenia. Oczywiście wcześniej sam przejrzałem tekst (a Marlowe to wyzwanie!) i swoją partię. Jednak ta praca we trzech – duet wykonawców i kompozytor – to właśnie jest dla mnie jednym z ciekawszych momentów tego typu przedsięwzięcia. Moment wejścia w dialog z kompozytorem, obustronne sugestie drobnych zmian. Marcin jest bardzo elastyczny i pozwalał nam nieco modyfikować swoje szkice. Każdy z nas ma inne ucho, jest uwrażliwiony na inne aspekty muzyki i to jest piękny moment kreacji, kiedy łączymy nasze perspektywy w jedną. Często żałuję, że nie mam takiej możliwości podczas pracy nad pieśniami np. Schuberta, Moniuszki, Brahmsa czy innych bliskich mi kompozytorów, aby podczas „rozkładania na czynniki pierwsze” móc z nimi porozmawiać osobiście. Dlatego takie projekty są dla mnie zawsze przyjemnym wyzwaniem, w którym czuję się kimś więcej niż tylko wykonawcą, który jedynie stara się odczytać intencje twórcy. 

 

fot.Michał Ignar

Jak to się w ogóle stało, że doszło do Pana współpracy z kompozytorem Marcinem Nierubcem? Czy miał Pan okazję poznać jego inne dokonania muzyczne? 

Aleksander Rewiński: Pierwszą rozmowę z Marcinem podjąłem, kiedy napisał do mnie na facebooku, ale jak się okazało, bywał już parokrotnie na koncertach z moim udziałem. Wiedział mniej więcej jak śpiewam. Ja z kolei kojarzyłem, że komponował dla Michała Sławeckiego i dla Natalii Niemen. Zaproponował, że napisze dla mnie pieśń. Spotkaliśmy się i omówiliśmy tessiturę i styl. Kiedy ,,usłyszałem” szkic pierwszej pieśni byłem zszokowany, jak bardzo oddaje ona moje ,,nieklasyczne” muzyczne zainteresowania. Miałem skojarzenia z brit-popem, chamber popem, Beatlesami. Mówiąc wprost – lubię te klimaty! 

Mischa Kozłowski: Pewnego dnia zadzwonił do mnie znajomy agent Wiesław Brennecke i powiedział, że będzie się do mnie odzywać Alek Rewiński. Zaciekawiło mnie to, gdyż z Alkiem znamy się jeszcze z czasów studiów w Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina w Warszawie. Widziałem też, że w późniejszym czasie sporo uwagi poświęcał pieśni, a jego działalność artystyczna jest dość różnorodna. I tak to Alek zadzwonił do mnie, opowiedział o swojej współpracy z Marcinem Nierubcem i zapytał, czy miałbym ochotę dołączyć do takiego projektu. Dość entuzjastycznie podszedłem do ich inicjatywy, jednak ze względu na dość bliski termin pierwszych nagrań poprosiłem o szkice pieśni, żeby zobaczyć, z jaką materią przyszłoby mi się zmierzyć. Po zapoznaniu się z nimi posłuchałem jeszcze innych piosenek Marcina i wówczas miałem pierwszy bardziej świadomy kontakt z jego twórczością. Złapałem się na tym, jak często człowiek zna jakieś piosenki, słyszał jakieś teksty, ale nie rejestruje, kto jest autorem muzyki, słów – najczęściej kojarzy się tylko pierwszoplanowego wykonawcę, a pozostałych członków zespołu już nie. To zawsze dobra lekcja, żeby starać się jak najdogłębniej wchodzić w temat, gdyż pod powierzchnią „frontowego” nazwiska kryje się wiele innych ciekawych osób. 

„I must have wanton poets” to pieśń do słów Christophera Marlowe`a. Czy miał Pan wcześniej do czynienia z anglojęzyczną poezją, może nawet wspomnianego autora? 

Aleksander Rewiński: Anglojęzyczna poezja, oprócz badań procesów fonologicznych, towarzyszyła mi podczas studiów. Ukończyłem specjalizację brytyjską na Uniwersytecie Warszawskim. Twórczość Christophera Marlowe’a poznałem przy okazji omawiania jego sztuki Edward II, z której nota bene pochodzi właśnie funkcjonująca jako wiersz kwestia Gavestona I must have wanton poets. 

Mischa Kozłowski:Tak, miałem do czynienia już z anglojęzyczną poezją, lecz muszę szczerze przyznać, że z poezją Christophera Marlowe’a spotkałem się po raz pierwszy przy realizacji tego projektu. Wcześniej z liryką w tym języku obcowałem nie tylko przy okazji pracy nad pieśniami – przerabiając w szkole Szekspira ogromną ciekawość wzbudzał we mnie tekst w języku oryginalnym, który w pierwszym zetknięciu był dla mnie niemal totalną terra incognita ze względu na liczbę archaizmów. Często też mam tak, że oglądając jakiś film czy serial, w którym narracja odwołuje się do anglojęzycznej poezji lub literatury, lubię potem sięgnąć po nią sam, skupić się na słowach w ciszy i spokoju. Zdarzało mi się balansować między oryginałem a przekładem. Tego typu aktywność traktuję również jako przyjemne wyzwanie do podszkolenia języka i poznania słów, których nieraz się już we współczesnym języku nie używa. 

Czy lubi Pan nagrywać utwory w duecie – głos i fortepian? Co sprawia, że ten skład instrumentalny jest tak wyjątkowy i popularny od wieków wśród słuchaczy i kompozytorów? 

Aleksander Rewiński: Zdecydowanie tak. Bardzo lubię kameralistykę wokalną. Kiedy studiowałem w Salzburgu na specjalizacji pieśniowej, śpiewałem utwory Schuberta, Schumanna, Wolfa, Poulenca. W czasach pandemicznych wraz ze znakomitym pianistą Tomaszem Domańskim przygotowałem projekt pieśniowy online Pieśni w Czasach Zarazy. To był swojego rodzaju hołd dla kameralistyki w pigułce. Pieśń artystyczna, w której głos i fortepian stanowią nierozerwalne współistnienie to gatunek, który zabiera odbiorcę na najwyższy poziom osobistego przekazu. A Mischa Kozłowski, z którym nagrałem pieśni Marcina Nierubca jest świetnym partnerem w procesie realizacji tego przekazu. Samo brzmienie głosu ludzkiego zestawione z brzmieniem instrumentu akustycznego porusza odbiorcę, niezależnie czy mowa tutaj o muzyce klasycznej czy popularnej. To zawsze brzmi szlachetnie i szczerze. 

Mischa Kozłowski: Duet jest najintymniejszą formą kameralistyki – nie ma mniejszej komórki w muzycznym teamworku. Tutaj końcowy efekt wykonania zależy od porozumienia dwóch osób i nie da się w tej materii nic oszukać, zwłaszcza że publiczności – fachowców czy melomanów – nie da zwieść byle czym. To jest w sztuce najpiękniejsze i najbardziej przerażające, że jedynie autentyczna kreacja jest w stanie się obronić. Jeśli coś nie przemawia do słuchacza, to nie przemawia. Fortepian jest jednym z najpopularniejszych instrumentów, a śpiewać ponoć każdy może – lub raczej prawie każdy by chciał umieć. Stąd połączenie tych dwóch materii ze sobą może powodować, że słuchacze i kompozytorzy często lubią sięgać po tego typu zestawienie. Nie należy też pominąć aspektu słów, które mniej lub bardziej sugestywnie determinują odbiór utworu, jego interpretację. Dla osób nie mających na co dzień do czynienia z tego typu muzyką to właśnie słowa są czymś, co powoduje, że zatrzymają się one z zaciekawieniem, posłuchają. Wiem, że dla wielu słuchaczy warstwa słowna jest czymś, do czego najłatwiej jest się odnieść, co pozwala złapać więź z danym utworem. Sam śpiew jest najbardziej organicznym „instrumentem”, dlatego wydaje mi się, że zarówno wykonawcy jak i odbiorcy mają z literaturą wokalno-instrumentalną najbliższe połączenie i łatwość utożsamienia się z tego typu utworami. 

Osobiście bardzo lubię pracować nad repertuarem na głos i fortepian. Początkowo przy okazji pierwszych kroków w tej materii stawianych z moim najstarszym bratem nie było tak łatwo. Musiałem nauczyć się oddychać jak śpiewak, słyszeć jak śpiewać, frazować jak śpiewak. Jednak wraz z czasem i nabieranym doświadczeniem zauważyłem, że tego typu współpraca w przypadku wzajemnego porozumienia artystycznego układa się bardzo naturalnie i gładko. Wówczas sprawia to wiele przyjemności, a w studio mniej trudności w tej i tak dość skomplikowanej i wynaturzonej rzeczywistości, jaką są nagrania. Wyjątkowo przyjemnym momentem jest również praca nad detalami – np. kolorystycznymi szukając podobnego brzmienia w głosie i fortepianie, pochylanie się nad jakimś słowem, wydobywanie z długich zdań słów naszym zdaniem najbardziej istotnych. Wspólne odczytywanie pieśni i znajdowanie się pośrodku między możliwościami głosu a instrumentu, to też jeden z ciekawych elementów pracy w takiej konfiguracji. 

 

fot.Michał Ignar

Ile czasu musiał Pan poświęcić, żeby przygotować się do tego projektu? I na ile jako artysta był Pan w stanie związać się emocjonalnie z tym utworem? 

Aleksander Rewiński: Praca nad pieśniami i nagrywanie materiału były rozłożone w czasie. Pierwsze indywidualne przygotowania zacząłem w marcu, a nagrywaliśmy w kwietniu i maju bieżącego roku. Myślę, że takie osobiste podejście będzie się zmieniało wraz z kolejnym wykonaniem takiej pieśni na żywo. Każdy występ jest inny, a pieśni, w których krzyżują się gatunki, mają cechy sprzyjające szukaniu nowych kolorów i rozwiązań interpretacyjnych.

Mischa Kozłowski: Najwięcej czasu poświęciliśmy na znalezienie wspólnych terminów – trzeba było skoordynować nas trzech oraz studio nagraniowe. W drugiej kolejności trochę czasu zajęło mi przebicie się przez warstwę językową, gdyż poezja Marlowe’a czytana w oryginale nie należy do najłatwiejszych, z którymi miałem do tej pory do czynienia. Samą warstwę muzyczną pochłonąłem bardzo szybko, choć na tle wszystkich sześciu zarejestrowanych pieśni muszę szczerze przyznać, że akurat „I must have wanton poets” zajęło mi najwięcej czasu. Ten utwór nie wszedł mi w krew jakoś tak instynktownie i musiałem poszukać sposobów na interpretację kilku miejsc. Dlatego też w moim odczuciu z całego cyklu to właśnie ta pieśń była dla mnie największym wyzwaniem, zwłaszcza że ze względu na bardzo intensywny artystycznie dla mnie czas tej wiosny okres od otrzymania nut do wejścia do studia był dość krótki. 

Utwór „I must have wanton poets” to pierwsza z 6 pieśni skomponowanych przez Marcina Nierubca. Na ile według Pana ten utwór jest reprezentatywny dla całego projektu? 

Aleksander Rewiński: Pieśń ta jest zdecydowanie najbardziej dynamiczna i obrazowa ze wszystkich, które nagraliśmy. W rytmie tanga przenosi nas, co prawda nie do Argentyny, ale w czasy Elżbietańskie. Tekst pieśni ma charakter historyczny. Lekko nawet polityczny. Król Edward II słynął ze swojego ekstrawaganckiego stylu życia, uwielbiał się odseparowywać od problemów, z którymi monarcha powinien się zmierzyć, miast tego urządzał uczty, podczas których grali muzycy, a przy grze instrumentów w zwiewnych szatach pląsali młodzi chłopcy. Jego homoseksualna natura i brak chęci rozważnego rządzenia państwem są w tekście porównane do losu Akteona, który zwiedziony przez własną ciekawość zobaczenia kąpiącej się w strumieniu Bogini Diany zostaje przez nią zamieniony w jelenia, a następnie zabity przez jej psy myśliwskie. Poezja Marlowe`a pełna jest analogii, przez co jest bardzo uniwersalna. 

Mischa Kozłowski: Tutaj małe sprostowanie – tak się składa, że „I must have wanton poets” jest pieśnią, z którą zetknęliśmy się przy okazji pracy nad drugą częścią cyklu. Wcześniej podczas przygotowań do pierwszej sesji nagraniowej pracowaliśmy nad trzema innymi, które są utrzymane w zupełnie odmiennym charakterze – dużo bardziej refleksyjnym, malowane zupełnie odrębną paletą barw, w których Marcin posługiwał się zupełnie innymi narzędziami kompozytorskimi. Dlatego pierwsze zetknięcie z utworem, któremu trzeba nadać rys pasjonującego tanga, było dla mnie sporą niespodzianką, gdyż po pierwszych trzech nagranych pieśniach spodziewałem się czegoś zupełnie innego. Myślę, że teraz słuchacze, którzy poznają cykl w odwrotnej kolejności, będą również zaskoczeni odmiennym charakterem pozostałych pieśni. Mam nadzieję, że będzie to zaskoczenie na plus! 

Co było najtrudniejsze w realizacji tak specyficznego projektu? Czy pojawiły się jakieś trudności związane z jego realizacją? 

Aleksander Rewiński:  Mówiono mi często, że jeżeli dane przedsięwzięcie naszpikowane jest trudnościami to efekt końcowy i wartość takiego projektu są lepsze i trwalsze. Możliwe. Jednak w przypadku tego projektu na razie wszystko idzie zgodnie z planem, bez szczególnych przeciwności. I tak też może być. To znaczy, że to się po prostu miało wydarzyć i bardzo się z tego cieszę. 

 Mischa Kozłowski: Poza wspomnianą tutaj logistyką i zgrywaniem „na szybko” terminów chyba najtrudniejszą codziennością tego typu projektów jest fakt, że artyści praktycznie sami finansują takie przedsięwzięcie. Wydaje mi się, że bez dużej dozy życzliwości wielu różnych osób (m.in. Michał Ignar – dziękujemy za super zdjęcia!), ten projekt nie miałby szans ujrzeć światła dziennego w takim kształcie, jaki mamy teraz. Tutaj wielkie ukłony ze swojej strony kieruję w stronę Marcina i Alka, którzy są inicjatorami i sprawcami całego tego przyjemnego zamieszania. Tego typu przedsięwzięcia zawsze dają mi sporo do myślenia, jak pięknym i jednocześnie niełatwym zawodem jest zawód artysty muzyka. Jednocześnie nie mogę tego nie napisać, że prace nad realizacją całości przebiegły wyjątkowo sprawnie – pomysł, otrzymanie nut, próba, nagranie i postprodukcja. Biorąc udział w wielu różnych projektach byłem pozytywnie zaskoczony, jak szybko minął czas od pierwszych rozmów do momentu, w którym zobaczyłem klip z muzyką na Youtube. Oby odbiorcy byli równie pozytywnie zaskoczeni! 

 

fot. Michał Ignar

Leave a Reply