„Koniecznie trzeba szukać własnej ekspresji” – Katarzyna Groniec [WYWIAD]

Katarzyna Groniec zadebiutowała jako autorka książki. Niedawno ukazała się także jej nowa płyta „Konstelacje”, będąca przepięknym zbiorem muzycznych opowieści. O tym wszystkim porozmawialiśmy z artystką, choć w naszej rozmowie przywołaliśmy również kilka wspomnień.

fot. Alex Lua Kaczkowska

Już jakiś czas temu minęło 20 lat od wydania debiutanckiej płyty „Mężczyźni”. Żadne niespodzianki z tej okazji się nie pojawiły, czy to znaczy, że nie lubi Pani obchodzić jubileuszów?

Nie lubię. Przyjemność świętowania okrągłych rocznic robi się nieprzyjemna, kiedy staje się przymusem, jaką na przykład bywa huczna impreza w Sylwestra. Nie jestem ich zwolenniczką a niespodzianka pojawi się przy okazji nowej płyty.

Przy okazji wydania nowej płyty i książki powiedziała Pani, że: „po pięćdziesiątce nabrałam odwagi, żeby komunikować się za pomocą słowa”. Jak można to rozumieć, skoro nagrała Pani mnóstwo piosenek z naciskiem na ważność tekstów?

Miałam na myśli książkę. Piosenką komunikuję się od dziecka a potrzeba pisania przyszła do mnie niedawno i zaowocowała „Kundlami”. Potrzebowałam pięćdziesięciu lat, żeby znaleźć w sobie odwagę na ten rodzaj komunikacji.

Można powiedzieć – od śpiewania do pisania.

Można. Zaczęłam swoje śpiewanie od interpretacji mistrzów – Osiecka, Młynarski, Brel w tłumaczeniu Młynarskiego. Dopiero później pojawiła się potrzeba napisania czegoś własnego, ale ci drapieżcy pieśniarstwa, którzy byli początkiem mojej artystycznej drogi, nie ułatwiali mi tego. Jeżeli coś jest okrzyknięte mistrzowskim tekstem, to każda próba przymierzenia się z własną opowieścią wypada blado. Musiałam wytłumaczyć sobie, że przecież wartością jest sama chęć poszukiwania i mówienia własnym językiem. Nie wszystko trzeba od razu drukować i śpiewać, ale koniecznie trzeba szukać własnej ekspresji.

Czy chęć poszukiwania własnego języka będzie starała się Pani urzeczywistnić, pisząc kolejne książki?

Chciałabym. Liczę na to, że znajdę temat, który mnie pociągnie i pozwoli napisać kolejną. Bardzo bym sobie tego życzyła.

Czy Pani potrzeba pisania przyszła w momencie, gdy zdecydowała się Pani wycofać z życia artystycznego?

Nie do końca. Zaczęłam pisać jeszcze przed pójściem na urlop, ale nie byłam pewna, dokąd to pisanie mnie zaprowadzi. Po prostu pisałam. Chwilę później wybuchła pandemia. Dobrowolny roczny urlop zamienił się w przymusowy, ale jakkolwiek by to nie zabrzmiało – byłam szczęśliwa, że nie gram. Potrzebowałam tej ciszy. W tamtym momencie chciałam więc jedynie pisać, pisanie było mi potrzebne. Później poukładałam sobie siebie w głowie i doszłam do wniosku, że ciągle lubię śpiewać jednak kolejne wydawnictwa muzyczne nie będą ukazywały się tak często, jak do tej pory.

Czy to znaczy, że pisanie książki odblokowało w Pani także większą potrzebę tworzenia własnych piosenek?

Akurat tak się złożyło, że książka i teksty na płycie mają wspólny temat.  Przenikają się. Można powiedzieć, że pisanie książki napędziło chęć tworzenia tekstów do piosenek.

Czyli to może być powód, dlaczego w nowych piosenkach jest dosyć dużo treści?

Jest tyle treści, ile ma być. (śmiech)

W książce dużo się dzieje, jest gęsto od treści, a często pisała Pani bardzo długimi zdaniami. Czy to był celowy zabieg?

Spoiwem opowieści w książce jest alternatywna „Ballada o Świętym Jerzym”, która wraz z bohaterami dostosowuje się do ich życia. Bardzo podobało mi się tworzenie długich zdań, sprawiały mi frajdę, bawiłam się nimi, jednak w pewnym momencie zrozumiałam, że muszę się zacząć ograniczać, żebym nie wylądowała na manowcach. Najchętniej napisałabym książkę jednym gigantycznym zdaniem, ale już ktoś na to wpadł przede mną (śmiech). „Kundle” to plątanina ludzkich losów. Czas płynie nielinearnie, raz jesteśmy w latach 80-tych, by za chwilę znaleźć się w czasie II wojny światowej, a wszystko dzieje się na Górnym Śląsku.

Wciąż czuje się Pani mocno związana ze Śląskiem?

Śląsk to moje dzieciństwo i wczesna młodość. To jest mój dom rodzinny.

 

fot. okładka książki

 

Czy w książce znalazły się jakieś wątki z Pani życia?

Postaci, które występują w książce mają swoje pierwowzory, ale są to tylko zarysy osób, a to co się dzieje z nimi, kim się stają, jest fikcją literacką.

W takim razie czym są „Konstelacje”, czyli opowieści, które znalazły się na nowej płycie?

„Konstelacje” miały swój początek w książce George’a Saundersa – „Lincoln w Bardo”. Genialna proza, po którą trzeba sięgnąć. Namawiałam do czytania wszystkich przyjaciół i znajomych, jedni w niej przepadli, inni – nie mogli przez nią przebrnąć. Dla mnie to dzieło sztuki. Historia dzieje się w bardo, czyli w miejscu pomiędzy życiem a śmiercią. Pojawiają się tam dusze ludzi, którzy nie wiedzą, że umarli, albo nie przyjmują tego do wiadomości. Jedni rezydują tam przez wieki, inni odchodzą do tajemniczego świata ryzykując wiecznością, bo przejście wiąże się z koniecznością poddania się sądowi ostatecznemu. Chciałam zdobyć prawa do zestawienia fragmentów tej książki z piosenkami. Niestety przez niemal dwa lata nie otrzymałam żadnej odpowiedzi. Szukałam różnych dróg kontaktu z wydawnictwem reprezentującym pisarza, ale żaden sposób się nie powiódł.  Odbiłam się od ściany milczenia a już kilka piosenek powstało, więc musiałam podjąć decyzję, co z nimi zrobić. Mogłam je zamknąć w szufladzie lub dopisać do nich kilka innych utworów. Zdecydowałam się na to drugie i tak zrodziły się „Konstelacje”.

Na płycie pojawia się także jeden tekst Basi Wrońskiej, myślę tu o utworze „Do domu”. Skąd wzięło się to Wasze porozumienie, które zrodziło już Pani poprzedni album – „Ach!”?

Ta piosenka leżała u mnie siedem lat. Czekała na swój moment. Podoba mi się Basi osobność w pisaniu melodii w tworzeniu harmonii. Jej piosenki są specyficzne, charakterystyczne. Łatwo je rozpoznać. Harmonia w jej utworach sugeruje rozwiązania aranżacyjne już na samym początku ich aranżowania. Basia myśli prostymi melodiami do skomplikowanych tekstów. Ma lekką rękę do pisania pięknych melodii.

Czy współpraca z Ireną Santor, którą można usłyszeć w utworze „Ku światłu”, to było Pani spełnienie marzeń?

Pani Irena Santor przyjechała na mój koncert „Niektóre sytuacje” do Białegostoku. Muszę wspomnieć, że „Niektóre sytuacje” były właściwie muzycznym spektaklem z dziwnymi, z punktu widzenia tradycyjnego odbiorcy za jakiego miałam panią Irenę, aranżacjami. Pomyślałam – od razu pójdę się wytłumaczyć. Nie doceniłam natury pani Ireny. Pani Irena nieustająco poszukuje, odkrywa, jest otwarta na nowe doświadczenia, pełna energii. No po prostu niesamowita. Po tym spotkaniu zaprosiłam panią Irenę do zaśpiewania refrenu w piosence „Ku światłu”. Zgodziła się i przepięknie wykonała ten fragment utworu. Wspaniałe było nasze spotkanie w studio nagraniowym.

Czy z łatwością odnalazły się Panie w tym duecie? Jaka jest Pani Irena Santor w studio nagraniowym?

Pani Irena jest perfekcjonistką. Samo nagrywanie nie było dla niej niczym nowym, bo przecież śpiewa zawodowo od siedemdziesięciu lat i to bardzo różnorodny repertuar. Zmienił się jedynie sposób nagrywania i o tym dużo rozmawialiśmy. Ja również pamiętam czasy, kiedy nagrywało się na taśmę więc było co wspominać. Przekrój wiekowy w studio kapitalny. Sztafeta pokoleń. Od realizatora dwudziestoparolatka po wspaniałą osiemdziesięciokilkuletnią artystkę przez duże A ciekawą nowości i nowego muzycznego języka, którego jak powiedziała nie rozumie, ale jest gotowa uczyć się go, bo jest fascynujący. Pani Irena z racji wieku wszystkich ludzi młodszych od siebie o trzydzieści lat uważa za młodzież więc tym sposobem również stałam się na chwilę młodzieżą. (śmiech)

Czy w Pani przypadku przekraczanie pewnego wieku wiązało się z jakimiś przemyśleniami?

40-tka to cezura, która każe nam się zatrzymać i zrozumieć, że wchodzimy właśnie w drugą połowę życia. Wtedy też pojawia się więcej empatii dla tych, którzy już tę 40-tkę ukończyli. (śmiech) Natomiast 50-tka, to już jest formalność. Bardzo mocno przeżyłam właśnie 40-tkę, ale dziś mogę śmiało powiedzieć, że po czterdziestce jest lepiej niż przed. Przynajmniej w moim przypadku tak jest.

 

fot. okładka płyty

Czy śpiewanie własnych tekstów jest trudniejsze niż tych wielkich, o których wcześniej Pani wspomniała?

Czy czuję się bardziej goła (śmiech)? No trochę tak. Śpiewając cudze teksty miałam większe poczucie bezpieczeństwa. Moja droga wyglądała odmiennie niż droga większości debiutujących artystów, którzy od początku pisali własne słowa. Ja mówiłam „starym” językiem, często tekstami, które miały już wtedy 40-60 lat. Na pierwszej płycie większość opowieści napisał Grzegorz Ciechowski, ale były też wiersze Woroszylskiego, Gałczyńskiego. Była piosenka mojego ukochanego Marka Grechuty. Praca w teatrze nie pozwalała mi nawet myśleć o własnych tekstach.

Czy Grzegorz Ciechowski nie namawiał Pani do pisania własnych tekstów, co często robił, współpracując z innymi artystami?

Grzegorz dał mi przede wszystkim ogromne poczucie bezpieczeństwa. Tego wtedy potrzebowałam. Tym bardziej, że zanim wydałam pierwszy album „Mężczyźni”, dwa wcześniejsze wyrzuciłam do kosza, bo mi się nie podobały. Grzegorz był moją ostatnią deską ratunku, żeby odbić się od miejsca, w którym byłam. Dzięki niemu wyszłam odważnie na swoje, tym bardziej, że porzucenie teatru na rzecz muzyki nie było łatwe. Przeszłam długi proces, musiałam nabrać odwagi, choć do odważnych nie należę.

Natomiast szczędzi Pani dodatkowych słów podczas teraźniejszej trasy koncertowej, która towarzyszy płycie „Konstelacje”. Czy to celowy zabieg, że nie odzywa się Pani pomiędzy piosenkami?

Potrzebuję czasu, żeby okrzepnąć chociaż nie jestem zwolenniczką gadania między piosenkami. A już na pewno nie cierpię jak mi ktoś wyjaśnia o czym teraz będzie śpiewał, nie dając mi szansy na własną interpretację.

Pierwszym zwiastunem „Konstelacji” była „Ballada o Evelyn McHale”. Dlaczego zdecydowała się Pani przypomnieć tę historię?

Mam nadzieję, że Evelyn McHale nie jest na mnie wkurzona, bo sama Evelyn chciała zostać zapomniana, ale na szczęście nie jestem pierwsza, która opisała w piosence jej życie. Pisząc list przed samobójstwem najprawdopodobniej była w głębokiej depresji. Miała psychicznie chorą matkę i zapewne bała się, że odziedziczyła jej chorobę. Być może pielęgnowanie tego lęku doprowadziło ją do takiego kroku? To był 1947 rok, zwrócenie się o pomoc psychiatryczną czy psychologiczną nie było powszechne. A cała tragedia wydarzyła się na miesiąc przed jej ślubem. Miała zaledwie 23 lata…. Jej niedoszły małżonek przez kolejnych 60 lat był sam, więc desperacki krok Evelyn musiał i jego psychicznie poturbować.

 

Czy utwór „Calm Down” również pasuje do tych opowieści?

„Calm Down” jest piosenką o złożoności świata. Czy to my go psujemy czy wręcz przeciwnie – próbujemy go naprawić? Kto jest winien zła, którego ogrom przelewa się w codziennych wiadomościach? Paradoksalnie klip, który powstał do tej piosenki został zablokowany, bo algorytm uznał, że za dużo w nim okrutnych obrazów. Świat jest piękny i odrażający. Jak jungowski Bóg mieszczący w sobie całe dobro i całe zło.

Czy są na tej płycie historie, które są dla Pani bardziej osobiste niż pozostałe?

Wszystkie są osobiste.

A czy przy okazji płyty „Konstelacje” celowo chciała Pani uciec w inne rejony muzyczne, bo nie da się ukryć, że jest ona odmienna od tego, co wcześniej Pani tworzyła?

Rozmawiałam z producentem – Tomkiem Waldowskim o albumie koncepcyjnym, co jest od lat niepopularne, bo mało kto już słucha płyt w całości. Nie widzę w tym nic złego, kiedyś też liczyły się single, ukazywały się na winylach. Dziś ludzie słuchają singli w cyfrze. Ale mnie interesowała spójna historia i do takiej całościowej formy szukaliśmy innych rozwiązań muzycznych.

Co będzie dla Pani sukcesem, jeśli chodzi o album „Konstelacje”?

Po pierwsze sukcesem dla mnie jest to, że mogę go trzymać w ręku, że jest i że podoba mi się. Po drugie: spotkania z publicznością, granie koncertów. Po trzecie: wydanie „Konstelacji” na winylu.

Rozmawiał: Łukasz Dębowski

 

Leave a Reply