OS.SO debiutanckim albumem ”Lethe” zabiera słuchaczy w podróż przez muzyczne pejzaże. Płyta ukazała się 29 września pod naszym patronatem medialnym. Z artystką porozmawialiśmy jednak nie tylko o jej albumie, ale także o branży muzycznej i pracy w innych projektach.
fot. materiały prasowe
W obecnych czasach wszyscy myślą singlami, a Twoje projekty należy odbierać jako całość, czego dowodem jest album „Lethe”. Czy trudne było zamknięcie wszystkich utworów, które poznawaliśmy długo przed premierą płyty, w takiej całościowej formie?
Jestem artystką, która myśli o każdym projekcie całościowo – wolę odbierać muzykę albumami. Wiem, że obecnie pracuje się głównie singlami i to jest sposób do budowania drogi artystycznej dla wielu wykonawców, ale wolę tworzyć dłuższą muzyczną narrację, która złoży się na cały album. Pracowałam nad płytą długo, bo od pierwszych szkiców do zamknięcia całości minęły prawie dwa lata. Nie spieszyłam się, bo chciałam, żeby moja płyta była dopieszczona, żebym miała poczucie wykonania wszystkiego jak najlepiej.
Co działo się w Twoim życiu w ciągu 2 lat, czyli w czasie, który upłynął pomiędzy wydaniem debiutanckiej EPki a płytą „Lethe”?
Działo się w tym czasie bardzo dużo, jak zapewne u każdego z nas – w końcu musieliśmy przestawić się z aktywnego życia do całkowitego zamknięcia w czterech ścianach. Okres pandemiczny, to był dla mnie dziwny czas. Jestem takim typem człowieka, że jak mam trochę wolnego czasu, to robię wszystko, żeby go sobie zapełnić, więc siłą rzeczy nie miałam wielu wolnych chwil (śmiech). Dlatego podczas pandemii nie czułam, że wszystko się zatrzymało. Szukałam nowego planu, który pozwolił mi muzycznie działać.
W moim przypadku czas dużego napięcia i niepewności nie sprzyja pisaniu utworów – potrzebuję spokojnej głowy, żeby mogło się we mnie wydarzyć coś w kwestii artystycznej. W czasie pandemii zajęłam się zdjęciami, okładką i tym wszystkim, co dzieje się dookoła wydania płyty.
W jaki sposób rozdzielasz tworzenie dla siebie, kiedy piszesz rzeczy bardzo osobiste, od tego, co robisz z innymi artystami?
Gdybym nie tworzyła piosenek, to musiałabym pracować w branży kreatywnej. Nieustannie potrzebuję rzeczywistości równoległej, takiego odrealnionego świata, który pozwala mi kombinować, rozwijać swoją wyobraźnię. Dlatego wymyślanie muzyki przychodzi mi dosyć łatwo i to bez względu, czy spotykam się na sesji songwriterskiej z jakimś artystą lub producentem, czy robię akurat coś dla siebie. Czasem czuję się jak aktor, który wchodzi w swoją rolę – jeśli na przykład pracuję z kimś, kto ma własny, wyrazisty styl pisania tekstów, to staram się poczuć wrażliwość tej osoby i podczas wspólnych działań posługiwać jej estetyką. Wydaje mi się, że to w dużej mierze kwestia empatii, wejścia w obcy świat oraz otwartości na innego artystę. A z drugiej strony – nie oszukujmy się – to także wiedza i umiejętności: osłuchanie się z muzyką różnych gatunków, granie utworów innych wykonawców i analityczne przyglądanie jak coś jest zrobione. Często też eksperymenty i szukanie własnych rozwiązań.
Czy to znaczy, że mając wiele umiejętności mogłabyś przenieść się do świata muzycznego innego artysty, nawet jeśli to co nagrywa w żaden sposób Ci nie odpowiada?
Myślę, że to podobnie jak z dziennikarstwem, trzeba przede wszystkim mieć zajawkę, żeby robić coś dobrze – mając otwartą głowę, można napisać o muzyce, która nie do końca odpowiada czyimś preferencjom, ale z takiego tematu raczej nie stworzy fascynującej, długiej opowieści. Jest jeszcze inny aspekt takiej sytuacji, gdybym miała napisać piosenkę w gatunku muzycznym, który zupełnie mi nie odpowiada, pewnie poniosłabym fiasko albo utwór byłby nieautentyczny. Co nie zmienia faktu, że moje zainteresowania muzyczne są szerokie, a jako songwriterka i producentka lubię sprawdzać w różnej stylistyce – np. zdarzało mi się współpracować przy numerach hip-hopowych, ale nie czułam tej estetyki na tyle, żebym chciała iść dalej w tym kierunku.
Wspomniałaś o tym, że trzeba coś pograć, żeby to zrozumieć, bo przecież sama jesteś multiinstrumentalistką. Czy są jakieś instrumenty, na których jeszcze nie potrafisz zagrać?
Na pewno jest ich bardzo dużo (śmiech). Powiedziałabym raczej, że radzę sobie na różnych instrumentach. Nie gram na żadnych dęciakach, gitarą posługuję się raczej do kreowania ciekawych efektów, niż jak zawodowy muzyk. Polecam jednak poznawanie specyfiki gry na różnych instrumentach wszystkim tym, którzy próbują tworzyć, albo zajmują się produkcją, warto wiedzieć jaką mają skalę, gdzie brzmią najlepiej, które współbrzmią i tworzą udane zestawienia.
W jaki sposób trafiłaś jako songwriterka do Magic Records i dlaczego odkryli Twoją kreatywność tak późno?
Branża muzyczna jest oparta głównie na networkingu. Przyznam, że odkryłam to bardzo późno, długo wydawało mi się, że wystarczy dobrze grać i pewne rzeczy same przyjdą. Okazało się, że to nieprawda, a zawodowy profesjonalizm nie ogranicza się do znakomitego opanowania instrumentu. Dlatego zamiast siedzieć godzinami tylko nad szlifowaniem warsztatu, warto też uczyć się jak funkcjonuje rynek muzyczny, szukać kontaktów. Tak było w moim przypadku, zaczęłam chodzić na branżowe spotkania, poznawać ludzi – pomogła mi w tym również wydana EP-ka z moimi pierwszymi nagraniami. Pokazywanie swoich umiejętności i tego, co ma się do zaproponowania innym jest równie ważne, co sprawne ręce i znajomość teorii muzyki. Myślę, że dzięki kombinacji tych czynników podjęłam współpracę z Magic Records.
A jak z perspektywy czasu patrzysz na to, co kiedyś nagrałaś, chociażby przez pryzmat debiutanckiego mini albumu? Czy masz tak, jak większość artystów, że dzisiaj zrobiłabyś wszystko inaczej?
Trudne pytanie, bo należę do osób, którym bardzo szybko przestaje się podobać, to co zrobią. Jestem krytyczna i wymagająca w stosunku do siebie. Potrafię też spojrzeć z dystansem na to, co kiedyś nagrałam. Oceniam to, jak śpiewałam, gdy nagrywałam EPkę, a jak robię to teraz i wiem, że dziś bardziej podoba mi się moje obecne operowanie głosem. Cały czas jestem też pod opieką trenerki wokalnej. Działalność artystyczna jest procesem i nie ma takiego momentu, że można powiedzieć – teraz już wszystko umiem. Podobnie jest z pisaniem piosenek. Tak naprawdę każda decyzja o tym, że zamyka się dany projekt, na przykład płytę, jest jak nagłe przecięcie pewnego kontinuum.
fot. materiały prasowe
Na płycie „Lethe” zamieściłaś dwa utwory z mini albumu, które są jednak w nieco innej wersji. Dlaczego zdecydowałaś się do nich wrócić?
„Późne lato” jest jednym z moim ulubionych utworów, dlatego chciałam rozwinąć go aranżacyjnie. Na EPce znalazła się oszczędna forma piosenki, a tutaj rozwinęłam brzmienie tej kompozycji. Przy pracy nad albumem doszłam do wniosku, że chcę zaprosić do współpracy ludzi, dzięki którym moje pomysły zyskają nowy, głębszy wymiar. Dlatego na płycie pojawili się utalentowani muzycy, m.in. Izabela Buchowska (wiolonczela) czy Magdalena Szczebiot (altówka), Artur Szolc (perkusjonalia). Chciałam pokazać w moich piosenkach nie tylko swoją, ale i ich wrażliwość, uważam, że bez obecności gości moja płyta „Lethe” nie miałaby takiego kolorytu.
Kto oprócz Ciebie miał największy wpływa na to, jak ta płyta się prezentuje?
Jestem szczęśliwa, że trafiam w swoich życiu na utalentowanych muzyków i równocześnie wspaniałych ludzi. Jedną z takich osób jest Kris Wawrzak, z którym spędziłam sporo jesiennozimowego czasu – Kris realizował moje wokale, robił miks i mastering utworów. Podpowiadał różne rzeczy, a o niektóre trochę się spieraliśmy (śmiech), ale też po prostu dobrze się nam spędzało wspólnie czas w studio, rozmawiało o muzyce, słuchało ciekawych rzeczy. Dzięki Krisowi mogłam się też bardziej otworzyć emocjonalnie podczas rejestrowania wokali – to realizator, który zapewnia komfortowe warunki pracy i poczucie bezpieczeństwa. Każdemu artyście życzę, żeby spotkał muzycznego przyjaciela, z którym będzie mógł się porozumieć na wielu płaszczyznach. A z Krisem od razu złapałam fajną relację, inspirował i był wsparciem. Dla mnie praca w studio opiera się na wzajemnym zaufaniu, bez niego trudno pokonywać kolejne etapy pracy nad każdym albumem.
W jaki sposób szukasz formy dla swoich utworów? Czy opierasz się wtedy na eksperymentowaniu, czy wręcz przeciwnie – wcześniej planujesz, co i jak ma się prezentować?
Jestem typem skrupulatnego aranżera. Wcześniej wszystko sobie rozpisuję, często piszę nuty dla muzyków, ale w tym wszystkim pozostawiam im też przestrzeń do improwizacji. Zanim wspólnie przystąpimy do działania, muszę sprawdzić różne rzeczy, np. czy dane instrumenty dobrze będą współgrać ze sobą. Gdy wchodzimy do studia, każdy muzyk ma też przestrzeń na własne pomysły, to cząstka muzycznej wrażliwości każdego z nich. Muzyka jest formą komunikacji, uważam, że wspólnie trzeba szukać różnych rozwiązań, a nie narzucać jedynie swój punkt widzenia.
fot. okładka płyty
A dlaczego swoje projekty podpisujesz jako OS.SO, a nie jako Zuzanna Ossowska?
OS.SO jest pewną kreacją artystyczną. Sama jestem fanką artystów, którzy są kompletni, a jednym z nich jest Peter Gabriel. Kiedy widzę jego szerokie spojrzenie na muzykę, opowiadanie historii różnymi środkami wyrazu, to jest to miejsce, w którym chciałbym się znaleźć. W tym wszystkim ważny jest dla mnie także koncept wizualny – właśnie to chciałabym dawać innym ludziom: całościowe doświadczanie twórczości, większą opowieść, która kryje się za utworami, bo wydaje mi się, że łatwiej jest wejść od strony emocjonalnej w taki projekt i poczuć go jeszcze mocniej. Również mnie, jako wykonawczyni.
Twój projekt odwołuje się do natury, co widać już w ekologicznym wydaniu płyty i zdjęciach, które zostały zrobione z myślą o niej. Skąd wzięłaś pomysł na to, żeby połączyć te dwa światy?
Nie potrafię wskazać konkretnego momentu, w którym taki pomysł się pojawił. To było bardzo naturalne, bo nie jestem miejskim zwierzęciem. Korzystam z dobrodziejstw miasta, ale dopiero poza nim potrafię w pełni oddychać. Zbyt duża ilość dźwięków, która otacza nas w mieście sprawia, że czuję się przebodźcowana i zmęczona – dopiero gdy zamykam się w wyciszonym studiu, potrafię wyselekcjonować różne dźwięki. Fascynuje mnie codzienna audiosfera – odgłosy charakterystyczne dla miejsc, przedmiotów, a w miejskim natłoku, hałasie łatwo zgubić tę różnorodność.
Czy to wiąże się z tym, co kiedyś powiedziałaś, że kolekcjonujesz ciszę i pejzaże dźwiękowe? I czy to prawda, że nosisz ze sobą dyktafon i nagrywasz różne dźwięki?
Tak, to prawda. W komputerze mam już mnóstwo dźwięków nagranych z otoczenia. To są często drobiazgi, takie jak chociażby otwierająca się furtka do mojego domu rodzinnego, szum wiatru w Beskidach, albo odgłos płynącego strumienia. To wszystko jest dla mnie inspirujące i często stanowi punkt wyjścia procesu twórczego. A ponieważ jestem dobrze zorganizowanym człowiekiem, to wszelkie takie odgłosy mam dokładnie wyselekcjonowane, poukładane oraz opisane w odpowiednich folderach i zawsze wiem, gdzie czego szukać (śmiech).
Chciałem zapytać również o teksty, bo wiem, że skończyłaś literaturoznawstwo. Czy ukończenie takich studiów sprawia, że jesteś bardziej wrażliwa na słowo? I jak podchodzisz do samego procesu pisania słów do piosenek?
Jestem świrem jeśli chodzi o wyczulenie na słowo. W tej kwestii bywam wręcz bezlitosna dla siebie i dla innych. Uważam, że wszyscy składamy się ze słów, bo przecież w ten sposób komunikujemy się ze światem – nazywamy rzeczy i w ten sposób niejako powołujemy je do życia. Świadoma praca ze słowem jest moją fiksacją i mam nadzieję, że też znakiem rozpoznawczym. Lubię bawić się słowem, szukać wieloznaczności, współbrzmień, gier językowych, nośnych metafor. Ale przede wszystkim czytać – głównie literaturę piękną.
Czy wyczulenie na słowo ułatwia, czy utrudnia Ci pisanie tekstów piosenek?
Jedno i drugie. Ułatwia, bo potrafię identyfikować dyskursy, poruszać się pomiędzy różnymi formami wypowiedzi – potrafię świadomie sięgać po narzędzia, to bardzo pomaga w pracy ze słowem. Ale z drugiej strony czasem jestem dla siebie katem, bo poprzeczkę stawiam wysoko (śmiech). To pewnie wynika też z mojego przekonania, że sztuka jest jednak czymś wyjątkowym, a dbałość o szczegóły leży w mojej naturze.
Większość Twoich tekstów jest jednak po angielsku. Dlaczego tak się stało? Czy łatwiej jest Ci wyrażać pewne emocje w obcym języku?
Niekoniecznie. Pisanie po angielsku nie jest dla mnie łatwiejsze, nie chowam się też za obcym językiem. Od strony biznesowej to również nie jest najlepsze rozwiązanie – w Polsce trudno się przebić z materiałem anglojęzycznym. Moja płyta powstała bez żadnych kalkulacji i dałam sobie sporo wolności także w kwestiach językowych. Jeśli jakieś słowa po angielsku lepiej pasowały mi do aranżacji, to decydowałam się właśnie na taki tekst. Akcenty, rymy, melodyka słów… to wszystko ma dla mnie ogromne znaczenie – język potrafi bardzo wpłynąć na kształt całości. Ale lubię też pisać po polsku, mocno czuję ten język i wydaje mi się, że ciekawsze rzeczy wychodzą mi w właśnie w tej odsłonie. Przy tej okazji zdradzę, że płyta ukaże się także w wersji winylowej, a utwory będą idealnie układały się na czarnym krążku: z jednej strony angielskie piosenki, potem przejście instrumentalne i z drugiej strony polskie utwory.
Obecnie żyjemy w czasach, gdy muzyka żyje głównie w wersji cyfrowej. Jakie znaczenie ma dla Ciebie fizyczne wydanie albumu „Lethe”?
Czuję ogromny sentyment do płyt fizycznych, wciąż je kupuję. Zupełnie inaczej odczuwa się proces słuchania, gdy można podejść do półki z płytami, dotykać, wybierać, później włożyć krążek do odtwarzacza, w międzyczasie przejrzeć sobie booklet. Oczywiście muzyka jest najważniejsza, ale odkąd powstał nośnik fizyczny, to artyści niemal zawsze chcieli przekazać coś także warstwą wizualną. Jeśli nie miałoby to znaczenia, to wszyscy wydawali albumy na srebrnym krążku w szarej kopercie, a przecież tak nie jest. To jest dodatkowy wycinek czyjejś wrażliwości, który nadaje muzyce odpowiedni kontekst.
Wspomniałaś, że album „Lethe” jest wyrazem Twojej wolności. Czy to dlatego właśnie chciałaś wydać go samemu bez pomocy wytwórni fonograficznej?
Moja muzyka chyba nie do końca mieści się w profilu polskich wytwórni fonograficznych, co nie znaczy, że nie próbowałam zainteresować wydawców moją twórczością. Jedna wytwórnia była mocno zainteresowana, ale po drodze okazało się, że zbyt wiele rzeczy trzeba by zmienić, by proces wydania albumu przez wytwórnię mógł dojść do skutku. Chciałam nagrać płytę wyłącznie na własnych zasadach – jeśli chodzi o stronę muzyczną – dlatego ostatecznie wydałam „Lethe” w swoim labelu WM Records. Odmowy, nigdy nie są przyjemne, często frustrują, ale nie powinny zniechęcać do działania – najważniejsze, to robić swoje.
Rozmawiał: Łukasz Dębowski