Nowy album „Wilczy pęd” to zapis tego, co Patrycja Markowska w muzyce kocha najbardziej: żywe instrumenty, muzyczne spotkania, kontrastu, pop-rockowe elementy i powrót do hipisowskich korzeni. Poznajcie naszą recenzję jej premierowej płyty.
Recenzja płyty „Wilczy pęd” – Patrycja Markowska (Agora Muzyka, 2022)
Patrycja Markowska przez lata udowadniała, że jest pełnoprawną artystką, która nie stoi w cieniu ojca, co jej przez długi czas zarzucano. Za każdym razem podążała własną drogą i jeśli nawet jej projekty nie wychylały się nadmiernie ponad pop-rockową przystępność, to każda propozycja artystki była mocno związana z nią samą. Na albumie „Wilczy pęd” wokalistka idzie w stronę wytrawnego brzmienia, które naznacza jej piosenki wyraźnie gitarowym, niekiedy bluesowym stylem. Wciąż jednak są to utwory, które łatwo zaśpiewać po kilkukrotnym przesłuchaniu.
Chyba po raz pierwszy – po doskonałym albumie „Alter Ego” z 2013 roku – Patrycja nie próbuje iść na żaden kompromis, odsłaniając to, co rzeczywiście gra w jej duszy. Ten album pulsuje autentycznością, nawet jeśli są na nim momenty, które nie połyskują doskonałością twórczą i precyzją wykonawczą. Wręcz pewne niedociągnięcia podkreślają szczery charakter jej nowego repertuaru.
To nie jest też tak, że artystka odwróciła się od rozgłośni radiowych, bo wiele z tych utworów wciąż ma przebojowy potencjał, ale nie był to zamierzony zabieg („Niepoprawna„). Zresztą czy tworzenie piosenkowych propozycji jest czymś złym? Nie jest, jeśli nie robi się tego z wyrachowania. A tego nie można zarzucić Patrycji, dla której ważniejsze są emocje wyciągnięte z trzewi i dźwięki zapisane na pięciolinii rockowym zacięciem. Jest w tym więc hipisowska wolność i swoboda w wyrażaniu swoich pomysłów („Smycz„).
Jeśli ktoś pogrzebie w tej muzyce, faktycznie dostrzeże odejście od syntetyzmu na rzecz akustycznego brzmienia instrumentów, kształtujących wyraz tej płyty (rewelacyjny „Bezczas„). Nie mogło zabraknąć też ballad, a w jednej z nich – trochę zbyt schematycznej – możemy usłyszeć samego Roberta Gawlińskiego („Aż do rana„). Na uwagę zasługuje duet z Dawidem Karpiukiem, który wyraźnie zaznaczył swoją obecność w muzycznie doskonale poprowadzonej kompozycji („Na zakończenie dnia„). Nie zabrakło także Grzegorza Markowskiego, będącego twórca jednego z ciekawszych, świetnie zaaranżowanych na bluesową nutę momentu na płycie („Kieszenie„). Jedynie bonus w postaci „Więcej” nieco odstaje od całości (powstał z zupełnie innej okazji jakiś czas temu w towarzystwie orkiestry Rebel Babel Ensemble).
„Wilczy pęd” to album ulepiony z dobrych kompozycji, w których nie dostrzeżemy grama ściemy i artystycznej fikcji. Nieco surowsze aranże uwypuklają organiczny charakter poszczególnych piosenek, co potwierdza, że nie występują w nich żadne sztuczne, jakby na siłę doklejone elementy. Gdzieś w przestrzeni pop rockowej jest miejsce, które nie zostało wycyzelowane pod gusta jakiejś grupy słuchaczy, choć niesłabnąca melodyka wszystkich kompozycji może spodobać się nie tylko fanom Patrycji Markowskiej. Jest dobrze i wcale nie tak zachowawczo, jak mogłoby się wydawać po powierzchownym przesłuchaniu.
Łukasz Dębowski
Jedna odpowiedź do “Patrycja Markowska – „Wilczy pęd” [RECENZJA]”