Projekt „Je Suis Reni” to zbiór ulubionych francuskich piosenek Reni Jusis. Przygoda artystki z muzyką francuską trwa od wielu lat, jednak dopiero teraz Reni zdecydowała się je wydać na płycie. Z tej okazji zadaliśmy wokalistce kilka pytań związanych nie tylko z tym albumem.
fot. Agata Serge
*****
Czy można powiedzieć, że album „Je suis Reni” to Twoje muzyczne alter ego, które wcześniej ujawniło się też na płycie „Iluzjon”?
Te dwie płyty to nieco inna historia, bo na „Je suis Reni” pojawiły się piosenki, których nie jestem twórczynią. Natomiast na pewno wspólnym mianownikiem obu albumów jest fakt, że powróciłam do instrumentów akustycznych. Czasem potrzebuję odpocząć od elektroniki.
To pozwala mi na artystyczny restart, dzięki któremu mogę powrócić za jakiś czas ze świeżymi pomysłami. Takie poszukiwania artystyczne sprawiają, że nie popadam w rutynę. Nowy album pozwala mi więc złapać oddech, ale pokazuje też moją liryczną stronę. Do powstania tej płyty przyczyniła się pandemia, bo przez to, że nie grałam koncertów, miałam dużo czasu na inne rzeczy. To pozwoliło mi skupić się na tym projekcie. Przecież przygotowanie muzyczne to jedno, ale ja też powróciłam do lekcji języka francuskiego.
Jak patrzysz w takim razie na „Iluzjon” z perspektywy nowej płyty „Je suis Reni”?
Podobieństw z „Iluzjonem” można się doszukiwać poprzez instrumentacje, chociaż tam pojawiły się nieco inne instrumenty. Zagrałam na wibrafonie, klawesynie, moi goście natomiast na kontrabasie i flecie, trąbce… Przyjemność była więc podobna. „Je suis Reni” jest mniej dramatyczna, bardziej melancholijna, nieco nostalgiczna. W ogóle założyłam sobie, że tę płytę nagramy na kwartet, jednak wraz z kolejnymi pomysłami przychodziły też nowe instrumenty, które wzbogacały brzmienie francuskich piosenek. Po dwóch kompozycjach było już osiem instrumentów, aż w końcu przestaliśmy się zupełnie ograniczać. Obawiam się, że jeszcze ze trzy miesiące pracy w studio i mogłoby się to skończyć na orkiestrze symfonicznej (śmiech).
Jak więc podchodziłaś do pierwszych pomysłów związanych z tymi utworami?
Wszystko zaczynało się w podobny sposób. Zaczynaliśmy zawsze od basu, perkusji i wokalu. Później sprawdzaliśmy, co by jeszcze dobrze komponowało się z tymi utworami. Sprawdzaliśmy brzmienia kolejnych instrumentów, dokładając je do kolejnych propozycji i każda kolejna stawała się coraz szersza muzycznie. Co prawda, wszystkie piosenki przemieszałam na płycie, ale wsłuchując się w nie, można stwierdzić z jakiego pochodzą okresu mojej pracy nad nimi.
Zaskakujące jest więc, że na samym końcu znalazł się jeden z najbardziej oszczędnie zagranych utworów, czyli „Voyage voyage”.
Faktycznie ta piosenka powstała na samym początku mojej przygody z nagrywaniem płyty. Specjalnie oddzieliłam ją 15 sekundową pauzą, żeby stała się zamknięciem albumu „Je suis Reni”.
Na pierwszą odsłonę tego albumu zdecydowałaś się jednak wybrać utwór „Laisse tomber les filles”. Skąd taki pomysł na pierwszą odsłonę tego projektu?
Ten utwór, ale także „Commnet te dire adieu”, który otwiera album, to piosenki stworzone przez Sergie Gainsbourga dla innych artystek. Uwielbiam tę twórczość, którą tworzył dla innych kobiet, bo w nich zaprzecza trochę sobie. Próbując wejść w buty kobiety, tworzył przewrotnie. Z tym utworem jest o tyle ciekawa historia, że w dniu, kiedy postanowiłam nagrać francuski album, spotkałam gdzieś na imprezie Agatę Serge i Rafała Zawieruchę. Tego dnia urodził się też pomysł, że Agata stworzy okładkę do tego albumu, a Rafał wystąpi w klipie. Wierzę, że nie ma przypadków (śmiech). Te zbiegi okoliczności sprawiły, że faktycznie tak się stało. Warto dodać, że utwór „Laisse tomber les filles” został wykorzystany w filmie Tarantino. To wszystko złożyło się na wybór tej piosenki i wykorzystanie roli Rafała, który pojawił się w tym klipie.
fot. Agata Serge
W jaki w ogóle sposób dokonywałaś wyboru piosenek na ten album?
To są po prostu moje ulubione piosenki, które pamiętam z lat dzieciństwa oraz takie, które towarzyszyły mi przez kolejne lata mojego życia. Do tego moja siostra mieszka od 15 lat we Francji i to ona pokazuje mi często muzykę francuską na nowo. Niebagatelny wpływ na wybór repertuaru miała także moja mama, od lat zakochana w muzyce francuskiej – wielka miłośniczka Edith Piaf i Mireille Mathieu. Francja to jednak nie tylko muzyka, dalsza fascynacja przełożyła się na modę, a także na kinematografię. Ten temat jest ciągle żywy w całej mojej rodzinie. Również moje dzieci uczą się francuskiego.
Co było najtrudniejsze w stworzeniu francuskiego projektu?
Na pewno do stworzenia całej koncepcji potrzebny był czas, a tego miałam pod dostatkiem przez pandemię. Wymagało to dużego researchu, a ostatecznie wybrałam utwory, które wzbudzają we mnie największe emocje. Spędziłam mnóstwo czasu online z moją siostrą na konsultacjach językowych. Cały czas szkoliłam swój język, na co nie miałabym normalnie czasu. Okiełznanie tego z wielu stron nie było więc łatwe, ale sprawiało mi to ogromną przyjemność. Tak naprawdę najtrudniejsze było rozstanie się w studio i zamknięcie tego projektu, bo poświęciliśmy mu wiele czasu, świetnie się przy tym bawiąc. Wzruszyłam się, kiedy opuszczałam studio.
Na płycie nie znalazły się jedynie wielkie francuskie przeboje.
Ktoś mnie zapytał, dlaczego na płycie nie ma piosenki „Parole parole” (śmiech). Nie ma tego utworu, bo Monica Bellucci tak to doskonale zinterpretowała, że nie znalazłam tam już nic dla siebie. Co jakiś czas dostaję płyty, na których ponownie ktoś wykonuje piosenki francuskie. Jak się okazuje, to jest wciąż gorący temat. W Polsce mamy cały czas ogromny sentyment do muzyki śpiewanej w tym języku. Nie wiem czym to jest spowodowane. Polacy uwielbiają słuchać francuskich piosenek, chociaż mało kto rozumie ich teksty. Prawdziwa magia.
Czy są takie piosenki, po które jeszcze nie odważyłabyś się sięgnąć?
Na pewno jest to twórczość Edith Piaf. Ten temat jest już bardzo szeroko przerobiony, choć sama artystka jest dla mnie niesamowicie ważną postacią. Wiele jej piosenek śpiewałam na studiach i kółkach teatralnych. Dziś już nie utożsamiam się tak bardzo z tekstami jej piosenek, chociaż wciąż mnie zachwyca jej niepowtarzalne vibrato.
Ten album kojarzy mi się także z najnowszą płytą Michała Bajora, zatytułowaną „Kolor Cafe – przeboje włoskie i francuskie”. Znasz ten album?
W ogóle znam twórczość Michała, którą śledzę od bardzo dawna. Byłam na wielu jego koncertach. Michał Bajor zawsze zachwycał mnie swoimi interpretacjami, a co za tym idzie znam na pamięć jego koncerty z muzyką francuską. Kiedyś przy okazji „Tańca z gwiazdami” miałam okazję go spotkać i wspomniałam nawet, że marzę o wydaniu płyty z francuskimi piosenkami. Wiem, że wydał taki album. Nagrywając „Je suis Reni” szukałam jednak innych, własnych przekładów. Nie chciałam powielać tego, co już gdzieś można było usłyszeć. Sięgnęłam więc po polskie teksty Macieja Zakliczyńskiego.
Wspomniałaś, że Twoja fascynacja Francją to także kino. Jak starałaś się powiązać to z muzyką na swojej płycie?
Francuska muzyka filmowa jest wybitna i czasem przewyższa ona popularnością sam film. Tak jest chociażby z ekranizacją „Kobiety i mężczyzny”, który obejrzałam może 3-4 razy. Natomiast ścieżkę dźwiękową do tego filmu przesłuchałam kilkaset razy. To bardzo wzruszająca historia dwóch pokaleczonych przez życie osób, które próbują stworzyć nową relację, ale nie są na nią gotowe. W filmie pojawia się scena z plażą, morzem, odgłosem wiatru… i nagle dochodzi do tego muzyka, która potęguje doznania. Wtedy to ona rządzi, przesłaniając sam obraz. Kompozycja przenosi nas w czasie, do innego miejsca. To jest w tym filmie niesamowite, choć poruszające są także zdjęcia i sam scenariusz. Co ciekawe ta muzyka nie brzmi archaicznie, wciąż może być inspirująca i tak jak sama historia, staje się ponadczasowa. Wykorzystałam więc piosenkę „Przypomnij mi” z polskim tekstem, który wykonywała kiedyś Stenia Kozłowska. Drugi filmowy utwór na tej płycie to kompozycja z filmu „Delfin Um”. „Oum le dauphin” to pierwsza piosenka w języku francuskim, która mnie wzruszyła, choć nie wiedziałam jeszcze jako dziecko, o czym śpiewa wykonawca. Poruszyła mnie sama melodyka i piękna harmonia tej kompozycji.
Do swojego projektu zaprosiłaś dwóch mężczyzn, a są nimi Łukasz Garlicki i Piotr Witkowski. Czym ich skusiłaś, żeby pojawili się wokalnie na Twojej płycie?
Łukasz Garlicki zna doskonale język i kulturę francuską, zresztą jego mama urodziła się we Francji. Do tego ma doskonały akcent, świetnie mówi w języku francuskim i ma niezwykłą barwę głosu. Zaprosiłam go już przy okazji koncertu w sieci do zaśpiewania ze mną „L’ete indien”. Zastanawiałam się też jak zinterpretować piosenkę Nino Ferrer „La rua madureira”. Wtedy pomyślałam o duecie z Łukaszem. Piosenka ma bardzo wzruszający tekst – mówi o rozstaniu kochanków na lotnisku… Ze względu na to, że to niezwykle emocjonalny utwór, Łukasz dodatkowo zdecydował się stworzyć do niego klip, a właściwie jego impresję, używając archaicznej kamery VHS. Przepięknie zinterpretował tę nostalgiczną bossanovę swoim obrazem. Natomiast Piotr Witkowski także ma ogromny sentyment do kultury francuskiej i nie boi się wyzwań. Razem zrobiliśmy big-bitowy, energetyczny numer „Le zou”, którym rozpoczynamy koncerty. Ten utwór potwierdza moje taneczne ciągoty.
Na płycie znalazła się też niespodzianka w postaci premierowego utworu „Lawenda”, który napisałaś wspólnie z Barbarą Wrońską. Jak doszło do Waszej współpracy?
Basię poznałam przy okazji mojej współpracy z Kayaxem. Chciałam nagrać z nią utwór będący naszym punktem widzenia piosenki francuskiej. Miało to być też wspomnieniem z pobytu we Francji podczas wakacji – to jak ją pamiętamy, z czym nam się kojarzy. W „Lawendzie” pojawia się refleksja z ostatniego okresu pandemii, że należy się cieszyć wszystkim tym, co mamy tu i teraz. Przestałyśmy gonić za nieosiągalnymi rzeczami. Ciągłe ściganie się z samym sobą też nie ma sensu. Paryż może zaczekać, a my cieszmy się tym, co nas otacza. Przecież to też jest piękne.
Dlaczego w takim razie zdecydowałaś się nagrać tylko jeden autorski utwór? Michał Przytuła nie podsuwał więcej pomysłów na premierowy repertuar?
Oczywiście, że podsuwał. Nawet zaczęliśmy coś razem nagrywać w studiu, ale odstawiliśmy póki co te pomysły na dalszy plan. Chciałam skupić się na tych piosenkach, które kojarzą mi się z Francją. Idąc dalej tym tropem musiałbym nagrać całą premierową płytę, a to jednak miał być z założenia inny projekt. Nie wykluczam jednak, że z tych pomysłów też kiedyś skorzystam.
Czyli ten projekt nie jest zamknięty – wręcz przeciwnie, może doczeka się kontynuacji?
Ten projekt jest bardzo żywy, właściwie należałoby powiedzieć, że stał się niekończącym koncertem życzeń (śmiech). Cały czas ktoś mi podpowiada nowe pomysły, wysyła kolejne francuskie piosenki, które mogłabym nagrać. W sumie to pierwszy raz zdarzyło się, że nie wykorzystałam wszystkich nagranych pomysłów. Niektóre wylądowały w koszu, i działo się tak, gdy nie czułam, że znalazł się tam osobisty pierwiastek, który rzucał nowe światło na moją interpretację.
W języku polskim zaśpiewałaś na płycie wspomniany utwór „Lawenda”, ale także dwa przekłady z francuskiego na język polski. Dlaczego nie szłaś dalej tym tropem i nie nagrałaś ich więcej?
Wybrałam więcej przekładów, ale nie mogłam niektórych utworów zamieścić na płycie, bo wciąż czekamy na uzyskanie praw autorskich. To potrafi trwać długimi miesiącami. Chciałabym uruchomić te piosenki, które nagrałam już w studio, ale nie mogłam ich póki co wykorzystać. Kto wie, może uda się wydać reedycję z tymi dodatkowymi utworami?
A może uda się coś więcej przemycić na koncertach?
Na koncertach koncentrujemy się na albumie „Je suis Reni”, ale pojawi się więcej utworów. Będzie można nawet usłyszeć wspomnianą już przeze mnie Edith Piaf! Materiał koncertowy też cały czas ewoluuje. Pojawi się nawet jedna moja starsza piosenka, którą przerobiliśmy na gypsy jazzowy klimat. A jest nią… „Kiedyś Cię znajdę”.
Czy tworząc tak odległy projekt, myślałaś w ogóle o fanach, którzy pokochali Cię za muzykę elektroniczną? Zastanawiasz się, jak oni odbiorą Twoje radykalne przeistoczenie muzyczne?
No pewnie, że nie (śmiech). Żartuję, ale tak naprawdę zdaję sobie sprawę, że jestem trudnym przypadkiem dla moich fanów, ale też wytwórni i managementu. Nie każdemu było łatwo zaakceptować faktu, że teraz będę śpiewać po francusku przy towarzyszeniu instrumentów akustycznych. Nigdy jednak nie odcinam kuponów od starych płyt i staram się zaskakiwać, o czym zapewne wiedzą moi fani. Poza tym oni dojrzewają razem ze mną i są otwarci na nową muzykę, którą im serwuję. Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu musi spodobać się ten album, ale też jestem pewna, że ta świeżość moich działań artystycznych otworzy im nowe okno na świat. Bardzo bym tego chciała. Za jakiś czas wrócę do swojej wcześniejszej działalności, a więc wtedy każdy, kto woli moją odsłonę klubową, będzie mógł się na nowo skonfrontować z tamtą twórczością. A może dzięki francuskim piosenkom trafię też do nowej publiczności?
Co wzbudza w Tobie największy sentyment, poza muzyką i filmem, gdy myślisz o Francji?
Niezwykle urzeka mnie architektura – jasne, odświeżane co roku elewacje. Uwielbiam przebywać we francuskich ogrodach, zawsze spędzam tam dużo czasu z dziećmi. Bycie ogrodnikiem we Francji to ciągła praca i wyzwanie. Kocham francuską modę, która cały czas mnie inspiruje. Nie przepadam za francuskim jedzeniem, gdyż jest zbyt mięsne, ale lubię tamtejsze wino. Jestem pewna, że ilość knajp wegetariańskich w Warszawie jest o wiele większa niż w Paryżu. Doceniam Francuzów za nosa do perfum. Od zawsze przodują według mnie w tej materii. Nie wiem kiedy wybiorę się znów do Francji, bo jestem pochłonięta działalnością w Polsce i zupełnie mi się tam nie śpieszy. Jak napisała Basia Wrońska w „Lawendzie”, mimo całej mojej miłości i fascynacji – „Paryż może zaczekać!”.
Rozmawiał: Łukasz Dębowski
Jedna odpowiedź do “„Paryż może zaczekać, a my cieszmy się tym, co nas otacza” – Reni Jusis [WYWIAD]”