„MTV Unplugged” to zapis akustycznego występu Natalii Przybysz, który odbył się 19 grudnia 2020 roku w warszawskiej Scenie Relax. Podczas koncertu wybrzmiały akustyczne wersje 14 utworów, wybranych spośród trzech ostatnich albumów artystki. Z Natalią porozmawialiśmy o tym wyjątkowym projekcie nagranym w okresie pandemicznym.
fot. Barbara Wadach
Jaką wartość do Twojego życia artystycznego wnosi nagranie płyty z cyklu MTV Unplugged, kiedy samo logo MTV nie jest już znakiem muzycznej jakości?
Można powiedzieć, że podwójne były dobrodziejstwa zagrania i nagrania takiego koncertu. Po pierwsze mogłam na chwilę wyskoczyć z pandemicznej rzeczywistości, w której niewiele się dzieje, jeśli chodzi o koncerty i inne wydarzenia kulturalne. Dla mnie to było swego rodzaju wyrwanie się z marazmu i apatii. Już nawet zaczęłam myśleć nad zmianą zawodu (śmiech). Kiedy pojawiła się pandemia i skończyły się koncerty, poczułam jak bardzo mi tego brakuje. Zaczęłam tęsknić za kontaktem z ludźmi. Odnalazłam ten swój fragment duszy, który był za to odpowiedzialny i bez występów na żywo zaczął obumierać. Nawet zaczęłam śpiewać dla domowników, żeby nie zwariować.
Drugim powodem było to, że nigdy nie nagrałam płyty „live”. A uważam, że moje ostatnie trzy płyty zasługują na jakieś dopełnienie. W końcu to one pozwoliły mi myśleć o tym, co robię jako o czymś ważnym. Zaproszenie do zagrania takiego koncertu to jednak też duży zaszczyt. Mam również sentyment do MTV Unplugged, bo sama słuchałam takich płyt, a jedną z najważniejszych był wydany z tej serii album Lauryn Hill.
Właśnie miałem zapytać o Twoje ulubione koncerty z cyklu MTV Unplugged. Masz jeszcze jakichś faworytów, którzy zagrali taki koncert?
Mocne wrażenie na mnie zrobił też Arrested Development. Byłam wtedy jeszcze małą dziewczynką, a ich występ został ze mną do dziś. Pamiętam, że bardzo dużo działo się u nich na scenie. Była postać starszego mężczyzny w bujanym fotelu oraz pojawiła się tam tancerka. Ten obraz wrócił do mnie, gdy planowałam swój koncert i zapraszałam do udziału w nim moją nauczycielkę tańca choreografkę i tancerkę Izę Szostak. Wiedziałam, że ta bajka, która dzieje się na scenie, potrzebuje dopełnienia wizualnego, a Iza pracuje ze mną od paru lat. Spotykamy się i tańczymy. Był to dla mnie duży krok, żeby z nią wystąpić.
Twój koncert MTV Unplugged na zawsze przejdzie do historii, poprzez pandemię, w której został nagrany. To pierwsza polska płyta MTV Unplugged nagrana w takim czasie, a to się zapewne przełożyło chociażby na ilość osób, które mogły uczestniczyć na żywo w tym wydarzeniu.
Nie pamiętam ile dokładnie było osób, ale widziałam co trzecie miejsce wolne, wszyscy byli wcześniej testowani. Śmiałam się wtedy, że skoro wszyscy jesteśmy zdrowi, mamy cały zespół i jedzenie, to możemy zamieszkać w teatrze i wspólnie cieszyć się tym naszym spotkaniem (śmiech). Tym bardziej, że Scena Relax to doskonała przestrzeń na koncert, bo ma dobre zaplecze i akustykę.
Dlaczego w ogóle według Ciebie nagrywa się płyty koncertowe?
To uchwycenie chwili, pewnej niedoskonałości sprawia, że płyty koncertowe są ciekawe. Nie ma miejsca na perfekcjonizm, ale za to pojawia się wyjątkowa energia, którą można wyzwolić tylko w towarzystwie publiczności. W studiu nagraniowym rejestruje się pojedyncze piosenki i dąży się do tego, żeby wszystko było możliwie dopracowane, bez niedociągnięć. Spędza się godziny w studiu i nagrywa każdy utwór – fragment po fragmencie. To trwa godzinami, po to, żeby uzyskać jak najlepszy efekt końcowy. Koncert to jest znowu wyzwanie kondycyjne. Musiałam zebrać siebie z trzech etapów mojego życia, zinterpretować to na nowo i zaśpiewać wszystko jednym ciągiem. Musiałam nawiązać kontakt ze sobą z przeszłości. W końcu na jednej płycie chciałam się drzeć, na innej mniej, a na kolejnej w ogóle już nie chciałam. Oczywiście nie miałam z tym problemu, bo teksty wciąż są dla mnie aktualne i przechodzą próbę czasu. Każdy album koncertowy jest zapisem nie tylko jakiegoś fragmentu twórczości, ale też momentu, w którym się znajdujemy wychodząc na scenę. Ze wszystkimi niedoskonałościami i emocjami, które wtedy w nas się pojawiają.
fot. Barbara Wadach
Wspomniałaś, że zebrałaś piosenki z trzech etapów życia, czyli trzech ostatnich płyt. Dlaczego nie powracasz do tych jeszcze starszych rzeczy, które nagrałaś przed płytą „Prąd” z 2014 roku?
Dopiero przy płycie „Prąd” poczułam, że złapałam kontakt z ludźmi. Znalazłam też w sobie punkt, dzięki któremu piszę piosenki. Tamte wcześniejsze płyty, to były moje poszukiwania i próby, które trochę się mijały ze mną. Wydaje mi się, że też z odbiorcą. Mam jakieś przebłyski z wcześniejszych płyt – czuję, że tam też można znaleźć coś dobrego, ale odnosząc je do teraźniejszości, nie miały aż takiej ważności dla mnie i mojej publiczności. Tamte płyty można uznać za moje wprawki i ćwiczenia. Stąd zabrakło w nich pełnej komunikacji z odbiorcą.
Czy album „MTV Unplugged”, na którym zebrałaś swoje najważniejsze momenty z życia artystycznego jest też dla Ciebie jakimś osobistym podsumowaniem i jednocześnie otworzeniem się na coś nowego?
Tak, bo nagrywam już nowe piosenki, które pochodzą z jeszcze z innego miejsca. Nie mogę jeszcze zdradzać szczegółów, bo jest na to za wcześnie. Dobrze, że po takim tryptyku w postaci moich trzech ostatnich płyt nastąpiła swego rodzaju cezura w postaci tego koncertu.
Czy przygotowując piosenki pod kątem koncertu MTV Unplugged coś Cię zaskoczyło? Może odkryłaś, któreś z tych utworów na nowo?
Niektóre z nich odkryłam na nowo dzięki gościom, którzy przyjęli moje zaproszenie na ten koncert. Hania Rani wprowadziła trochę inną harmonię do „Vardo”, dzięki temu wydobyła z tej piosenki nową jakość. I ten utwór stracił bluesowy pierwiastek, a stał się piękną falą, która tworzy się na powierzchni morza pod szkwałem. Hania dała tej piosence więcej przestrzeni, lekkości, ale też kobiecości. Podobnie stało się z „Królową Śniegu”. W tym utworze perkusista Kuba Staruszkiewicz zmienił rytm, co nam się bardzo spodobało. Wpływ na ten numer miał także Miłosz Pękala, który instrumentalnie dopełnił brzmienie. On jest takim naszym ludzkim komputerem.
Natomiast piosenkę „Że Jestem” zaśpiewałam w dwugłosie z moją siostrą Pauliną. Jej udział dał mi poczucie bezpieczeństwa i był takim powrotem do przeszłości, kiedy jeszcze jako małe dziewczynki śpiewałyśmy razem.
„Ciepły Wiatr” dopełnił, poprzez akustyczne brzmienie Skubas z Piotrkiem Niesłuchowskim. To był przy okazji piękny męski chór, będący dla mnie inspiracją, żeby na końcu tego utworu trochę poimprowizować. A to znów przypomniało mi czasy, kiedy z mamą i tatą śpiewałam gospel.
Natomiast Ralph Kaminski poprzez swoją magiczną osobowość zabrał mnie w piosence „Sto Lat” jeszcze w zupełnie inne miejsce. Polecieliśmy nieco bajkowo i audiobookowo. Warto sprawdzić o co chodzi na płycie lub podczas oglądania koncertu w telewizji, więc nie zdradzajmy wszystkich szczegółów.
Jak w ogóle do takiego koncertu wybiera się gości? Znasz dokładnie ich twórczość?
Wierzę w to, że dużo rzeczy dzieje się poza naszą kontrolą. Ja pozwalam rzeczom się dziać. Największa wartość jest w spotkaniu kogoś w danym momencie. Tylko z Hanią Rani wcześniej nie współpracowałam, ją przywiał mi wiatr. Poznałam Hanię podczas sesji zdjęciowej dla Vogue’a, do numeru poświęconego nadziei. Byłyśmy jednymi z bohaterek. Nie znałyśmy się wcześniej, miałyśmy do siebie dystans, a po czasie zaczęłyśmy ze sobą pisać i okazało się, że fajnie byłoby się spotkać przy okazji jakiejś muzycznej sytuacji. Z Ralphem spotkałam się kilka razy, chociażby w projekcie Osiecka w Teatrze 6. piętro. Zawsze czułam, że jest mi bliski artystycznie. Ze Skubasem współpracowaliśmy przy koncercie dla WWF.
Nie chciałam brnąć w zupełnie nieznane rewiry i zapraszać kogoś, kogo zupełnie nie znam. Natomiast Iza Szostak to znowu tancerka, choreografka i moja cudowna nauczycielka, którą warto zobaczyć oglądając koncert. Można ją też zauważyć w kilku moich teledyskach, szczególnie w „Świecie Wewnętrznym”, który współtworzyła koncepcyjnie.
A kto miał największy wpływ na to, jak ten album prezentuje się od strony muzycznej?
Najważniejszym kierownikiem muzycznym była przestrzeń, która pojawiła się podczas tego koncertu. Zależało mi, żeby każdy w tej przestrzeni czuł się dobrze, żeby odnalazł swoje wygodne miejsce i dał z siebie wszystko to, co mu serce podpowie. W całości kupuję każdą z osób, która pojawiła się w tym projekcie.
Jak to się dzieje, że Twoje drogi z Pauliną Przybysz wciąż się naturalnie krzyżują? Z czego to wynika, poza więzami krwi, które sprawiają, że cały czas jesteście blisko siebie?
Nasze drogi nie tyle krzyżują się, tylko my wciąż jesteśmy razem na wspólnej drodze. Ona czuje, to co ja robię i z wzajemnością. Jesteśmy jak dwa konie w zaprzęgu, które podążają w jednym kierunku, choć każda z nas ma inny pomysł na własną twórczość. Ideowo jesteśmy do siebie jednak podobnie. Wciąż się inspirujemy, wymieniamy książkami, filmami, ale też muzyką. Mam wrażenie, że opowiadamy te same historie, ale w dwóch różnych językach. Na scenie czujemy się ze sobą naturalnie dobrze, więc czasem siłą rzeczy pojawiamy się na niej razem.
A czy Paulina wciąż jest pierwszą recenzentką tego, co robisz i odwrotnie – ona opiniuje się Ciebie odnośnie swoich dokonań?
Tak, to prawda. Kiedyś było w tym więcej ostrożności. Bałyśmy się, że sobie coś za bardzo zasugerujemy. Na szczęście jesteśmy na tyle odrębnymi bytami w tym, co robimy, że nie ma już obaw, że za bardzo zainspirujemy się nawzajem. Mogę zdradzić – Paulina już słyszała moje nowe utwory.
Czy nie masz z tym problemu, że przy różnych okazjach powraca temat Pauliny i jesteś o nią pytana?
Absolutnie nie. To jest nawet fajne. Zdaję sobie sprawę, że siostry Przybysz, które weszły mocno na scenę jako Sistars, odcisnęły się wyraźnie w świadomości ludzi. Tamten projekt był energetyczny, ale też bardzo ważny i nigdy o nim nie zapomnimy.
fot. Barbara Wadach
Na czym polega Twoje zamiłowanie do performance’u jako pewnej formy ekspresji? I czy takie elementy wyrażania siebie starałaś się przemycić podczas koncertu MTV Unplugged?
(śmiech) Nie chcę zbyt głęboko w to pójść, bo może doszukałabym się jakiejś potrzeby atencji albo zwracania na siebie uwagi. Ale trzeba przyznać, że mam coś takiego, że wolę iść na swój koncert niż na imprezę. W końcu na koncercie wszyscy na mnie patrzą, gdy śpiewam (śmiech). To jest jak w tym żarcie – „po czym poznasz, że na rowerze zbliża się wokalistka? Po tym, że światełko jest skierowane na nią”. Poza tym ja lubię, jak ktoś bierze sprawy w swoje ręce. Wtedy skupiasz uwagę na sobie. A tym bardziej ma to sens, jeśli widzisz, że to może komuś być potrzebne.
Na koncercie MTV Unplugged skupiasz na sobie uwagę jeszcze w jeden sposób – grasz na pianinie, co się wcześniej na koncertach nie zdarzało. Skąd wzięła się Twoja potrzeba nie tylko śpiewania, ale też grania?
To jest efekt pandemiczny. Z tęsknoty za performancem i moim zespołem zaczęłam grać na pianinie w domu. Mam nauczyciela – Andrzeja Mikulskiego, dzięki któremu nauczyłam się grać swoje utwory. On mnie pilnuje, żebym nie została gwiazdą disco polo, kiedy przewracam sobie układy akordów (śmiech). Mój syn także uczy się grać na tym instrumencie. To jest moja domowa szkoła muzyczna. Z prawdziwej szkoły muzycznej mam traumę związaną z grą na fortepianie, bo byłam fatalną pianistką. Teraz próbuję tę traumę wyleczyć. Nie uważam, że gram dobrze, ale po prostu tego potrzebowałam.
A kiedykolwiek zdarzyło Ci, że zwątpiłaś w swoje możliwości związane z muzyką i nie chciałaś tego dłużej robić?
Nie, nigdy coś takiego mi się nie zdarzyło. W pandemii przeszły mi myśli, że może czas zająć się czymś innym, ale ostatecznie dochodziłam do wniosku – to co robię ma sens. Nawet teraz, gdy jest trudniej, bo nie gram koncertów. W ogólnym rozrachunku względem własnych potrzeb duchowych – ja potrzebuję muzyki. To jest tak głęboko we mnie zakorzenione, że nie da się tego zmienić. Wzruszające dla mnie było to, że kiedy ruszyła sprzedaż na czerwcowe koncerty, to bilety zaczęły się bardzo dobrze sprzedawać. Skoro ludzie pomimo problemów, chcą kupić bilet, to mnie to wzrusza. Wciąż jest potrzeba obcowania z muzyką, sztuką, wspierania artystów, choć warunki do tego nie są sprzyjające. Moja potrzeba wyjścia na scenę znów została przez to wzmocniona. Sztuka jest jak cięte kwiaty, pomimo, że za chwilę zwiędną, chcemy je kupować i cieszyć nią oko przez kilka chwil. Ta magia jest piękna.
Kogo w takim razie chciałabyś zachęcić, żeby sięgnął po płytę MTV Unplugged?
Zachęciłabym wszystkich do posłuchania najlepszej sekcji rytmicznej – Kuba Staruszkiewicz i Pat Stawiński, a także doskonałego duetu gitarowego, jakże symbiotycznego, czyli Jurka Zagórskiego i Mateusza Waśkiewicza. Oni wszyscy z Miłoszem Pękalą na instrumentach perkusyjnych są totalnie wybitnymi muzykami. Dla wszystkich melomanów muzyki klasycznej, którzy chcieliby się rozluźnić bez ciasnej partytury, to dla nich zagrał mistrz wiolonczeli Michał Pepol. To album dla wszystkich, którzy cenią sobie dobre granie, bo mój śpiew i tańce, to bardziej atrakcja dla fanów – wiadomo.
Rozmawiał: Łukasz Dębowski
Jedna odpowiedź do “„Sztuka jest jak cięte kwiaty” – Natalia Przybysz [WYWIAD]”